wtorek, 26 września 2017

Gaszerbrum IV



W paśmie Karakorum stoi Gaszerbrum IV, szczyt o wysokości 7925 m n.p.m. Zachodnia ściana tej góry, licząca ponad 2,5 km wysokości, nazywana jest Świetlistą Ścianą. Po raz pierwszy ścianę tę przeszli Wojciech Kurtyka i Robert Schauer; było to w dniach 13-20 lipca 1985. Kurtyka i Schauer nie atakowali szczytu, tylko przeszli ścianę, a magazyn Climbing uznał ten rajd za największy wyczyn himalaizmu w XX wieku.
Tu jest wywiad z Kurtyką (czytajcie, bo to świetny wywiad) – jest tam trochę o Gaszerbrumie IV. Strasznie było na ścianie, bo się pogoda załamała i Kurtyka z Schauerem spędzili na półce skalnej dwa dni, a wokół szalała burza śnieżna, a oni nie mieli jedzenia ani paliwa, a zatem i picia i niczego nie mogli zrobić poza czekaniem. Bernadette McDonald w książce Ucieczka na szczyt pisze tak:
Myślenie Wojtka zaczęło skręcać w niebezpiecznym kierunku. Często zastanawiał się nad procesem umierania i uważał, że najważniejsze jest, by przeżyć go w pełni świadomie.
Gdy tak rozmyślał nad realnością końca, martwił się też o Roberta. Niemal święte doświadczenie bliskości śmierci było przerażające, lecz zarazem ważne. Gdyby Robert był nieświadomy tego, jak doniosła jest ta chwila, popełniłby coś w rodzaju profanacji. Wojtek zastanawiał się, czy podzielić się z nim tymi przemyśleniami. Zaczął ostrożnie, łamiącym się, zachrypłym od zmęczenia i zimna głosem.
- Robert, chciałbym…
Robert zrozumiał, co Wojtek chce powiedzieć i przerwał mu cicho, ale zdecydowanie.
- Tak, wiem, co masz na myśli. Jestem gotów. Nie musisz się martwić.
W linkowanym wywiadzie dziennikarze pytają Kurtykę o to, czy wchodząc  w ścianę trzeba być pogodzonym z tym, że się z tej ściany nie wróci, na co Kurtyka mówi: - Lepiej być pogodzonym, niż działać w panice. Ale tu nie chodzi o poddanie się, raczej o przygarnięcie własnego losu.
Matko jedyna! To jest powiedziane pięknie. Nie w tym sensie, że tam jakieś ornamenty są, tylko w tym, że to jest powiedziane prawdziwie i tylko prawdziwie.
Ludzie pytają: - Po co oni łażą w te góry i co jakiś czas któryś się zabija? Wspinacze w wywiadach lubią mówić, że chodzą w góry, bo góry są, ale takie gadanie to pomieszanie z poplątaniem, bo góry są, jasne, ale nie po to ludzie idą w góry, żeby iść w góry, skoro góry są. Ludzie chodzą w góry po to, żeby popracować całym sobą w ekstremalnych warunkach, żeby nabrać szacunku do siebie, żeby siebie polubić. I jeszcze po to chodzą, żeby uciec stąd, bo tu jest za przaśnie, za mało, za łatwo. Polski tytuł książki McDonnald to Ucieczka na szczyt, angielski to Freedom Climbing. Obydwie wersje dobrze oddają to, po co – między innymi – ludzie chodzą w wysokie góry - żeby uciec stąd.
Kurtyka nosił w głowie tę Świetlistą Ścianę i w końcu poszedł na Gaszerbrum IV i dał radę. A nie zawsze daje się radę, bo Świetlista Ściana to droga w jedną stronę - albo przejdziesz ją do końca, albo zginiesz.
Pomyślałem sobie, że zanim człowiek wybierze się na Świetlistą Ścianę, dobrze, żeby tu, na dole, nie zostawił niedokończonych spraw, żeby spróbował je pozamykać, na ile się da. No i mam takie ładne coś, po prostu cacane, i to się rozwija i staje się coraz bardziej cacane. Mechanizm jest taki, że to się rozwija, żyje, ale nie tak, jak mrówka żyje albo drzewo, tylko tak, jak zorza polarna. No i w pewnym momencie trzeba zrobić coś drastycznego, żeby to dalej żyło i stawało się coraz bardziej cacane, bo jak się nie zrobi tego drastycznego, to to cacane umrze.
To już któreś tam cacane, jakie mam i zawsze robiłem to coś drastycznego. Ale teraz nie zrobię. Bo się boję. Zaleję to moje cacane żywicą i będę je mieć w bursztynie. Zaleję żywicą, póki jest cacane. I nigdy nie będę wiedział, czy popełniłem straszny błąd nie robiąc tego czegoś drastycznego, ale myślę, że mi tego zrobić nie wolno, skoro wybieram się na swój Gaszerbrum IV.

poniedziałek, 19 czerwca 2017

O religii

Kilka uwag, żeby później nie było, że tekst skopany, bo po łebkach traktuję temat itd. Tekst jest o religii, ale w bardzo wąskim kontekście. Wiadomo, że religii jest mnóstwo, wyznań jest mnóstwo, że religie bardzo różnią się od siebie wzajemnie i że aby napisać solidny tekst o religii, to trzeba te religie dobrze znać itd. Wszystko to wiadomo, natomiast ten tekst to tylko szkic próby odpowiedzi na pytanie o to, jak to się dzieje, że współcześnie, w tych najnowocześniejszych z nowoczesnych czasów, istnieje coś takiego jak religia i jak to się dzieje, że po Ziemi chodzi mnóstwo ludzi religijnych. Dobrze mieć taki tekścik w archiwum, bo czasami, raz na ruski rok, zdarzy się ktoś, kto chce o religii pogadać, no to można go do tego szkicu odesłać, bo przecież dzisiaj nikt już książek nie czyta.
***
Richard Dawkins dał kiedyś wywiad, w którym powiedział, że ludzie religijni są głupsi od ateistów. Samo to stwierdzenie jest jałowe poznawczo, bowiem zapewne niektórzy ludzie religijni są głupsi od niektórych ateistów, a niektórzy ateiści są głupsi od niektórych ludzi religijnych. Trudno uwierzyć, że Tomasz z Akwinu był głupszy od Dawkinsa. Dawkinsowi chodzi jednak o to, że ludzie religijni mają zaburzony obraz świata, ponieważ wierzą w nieistniejące byty. Dla Dawkinsa wiara w Jahwe jest tym samym, co wiara w Potwora Spaghetti. Pascal Boyer w książce I człowiek stworzył bogów... pisze mniej więcej to samo, o czym mówił Dawkins:
Wielu ludzi postrzega religię jako skutek funkcjonalnego upośledzenia mózgu. Zgodnie z tymi teoriami ludzie, myśląc mało lub byle jak, pozwalają, aby rozmaite pozbawione podstaw wierzenia zaśmiecały i krępowały ich umysły.
Tyle, że Boyer, jak najbardziej ateista, który jest antropologiem, a swojej książce kapitalnie propaguje badania z zakresu psychologii, neurologii i w ogóle nauk kognitywnych, nie uważa, że religijność człowieka jest rezultatem funkcjonalnego upośledzenia mózgu.
Czym jest zatem religia i dlaczego niektórzy ludzie są religijni? W tekście Wiara (Dzieła zebrane. Tom 6.) ojciec Bocheński stwierdza, że wiara polega na tym, iż człowiek aktem wiary uznaje pewne zdania za prawdziwe. Bocheński dzieli uznawane przez człowieka zdania na trzy klasy:
1) zdania oczywiste, czyli takie, których prawdę od razu widzimy bądź zmysłami (że słońce świeci) bądź umysłem (że 2 dodać 2 jest cztery),
2) zdania, których prawdy nie widzimy, ale jak się naprężymy, to możemy tę prawdę zobaczyć (np. takie zdanie: 2798 x 1385 = 3.875.230),
3) zdania nieoczywiste, takie, których udowodnić się nie da.
Aktem wiary uznajemy ostatnią klasę zdań - zdania nieoczywiste. Czy aktem wiary możemy uznać wszystkie zdania? Boyer stwierdza, że nie i pokazuje, że są takie zdania, które nadają się na zdania, wokół których można budować religię i są takie, które do budowania religii się nie nadają. Oto przykłady takich "złych" zdań:
1) Ludzie się starzeją; pewnego dnia każdy przestaje oddychać i umiera; to koniec.
2) Jeżeli ten przedmiot obrzędowy zostanie upuszczony, to poleci w dół i w końcu dotknie ziemi.
3) Dusza zmarłego nie może przejść przez ścianę, ponieważ ściana jest solidna.
4) Bogowie obserwują nas i widzą każdy nasz uczynek! Ale natychmiast o wszystkim zapominają.
5) Istnieje tylko jeden bóg! Jest wszechmogący. Ale istnieje wyłącznie w środy.
A teraz przykłady zdań "dobrych":
1) Ta rzeka nas pilnuje. Jeśli zauważy, że dopuściliśmy się występku, odwróci bieg i popłynie ku swym źródłom.
2) Ten zegar jest niezwykły, bije, kiedy wrogowie spiskują przeciwko tobie.
3) Niektóre drzewa pamiętają rozmowy, jakie toczono w ich cieniu.
4) Las na ochrania. Daje nam zwierzynę, jeśli mu śpiewamy.
Robert Wright w książce Ewolucja Boga również podkreśla, że nie każda idea może stać się fundamentem religii:
Podczas gdy mem na Andamanach, zapewniający, iż burze z piorunami okazują się karą boską za topienie pszczelego wosku, nie mógł liczyć na to, że znajdzie swoje miejsce w wierzeniach religijnych społeczności, to i tak miał wielka przewagę nad memem, który głosił: "Burze się zdarzają i nic nie można na to poradzić".
Jak to się dzieje, że są "dobre" i "złe" zdania religijne? Boyer tłumaczy to tak, że każde zdanie religijne w jakiś sposób podważa nasze oczekiwania ontologiczne. Co to są te oczekiwania ontologiczne? U Boyera jest taki przykład, że poznajemy nowe hasło - ZYGON. Dowiadujemy się, że zygon to zwierzę. Jakie mamy oczekiwania ontologiczne względem ZYGONA, skoro już wiemy, że to zwierzę? Ano takie, że zygony nie są produkowane, tylko są rodzone przez inne zygony, że jakby tak przeciąć zygona na pół, to on prawdopodobnie nie przeżyje, że zygon musi jeść żeby przeżyć.
Zdania religijne zawsze podważają jakieś oczekiwania ontologiczne. Zdanie: Bóg jest wszechwiedzący mówi nam o tym, że Bóg to taka osoba, która ma niezwykłą moc poznawczą; ze zdania Matka Boska jest dziewicą wynika, że matka Jezusa jest kobietą obdarzoną wyjątkowymi cechami biologicznymi itd. Mówiąc inaczej - zdanie religijne to takie zdanie, w którym do zwykłej kategorii dodajemy jakąś niezwykłą cechę.
Ciągle to jednak nie tłumaczy, dlaczego jedne zdania są "dobrymi" zdaniami religijnymi, a inne "złymi". Boyer uważa, że istota sprawy leży w tym, że aby zdanie było "dobrym" zdaniem religijnym, owe oczekiwania ontologiczne mogą być podważone tylko do pewnych granic; z tego wynika, że ludzie jak najbardziej mogą wierzyć w Jezusa czy Jahwe, ale nie będą wierzyć w Potwora Spaghetti czy Dzieciojada. Dawkins właśnie tego nie rozumie. Nie da się ustalić formalnej granicy, na której zdanie przestaje być „dobrym” zdaniem religijnym, a zaczyna być zdaniem „złym”. To wszystko dzieje się samo; ludzie jedne zdania uznają, a innych nie.
W jednej z najlepszych książek traktujących o religii, mianowicie w książce Scotta Atrana zatytułowanej Ewolucyjny krajobraz religii, autor pisze tak:
Religia to kosztowne, trudne do podważenia zaangażowanie względem kontrintuicyjnych światów.
W tym jednym zdaniu jest mnóstwo treści. Po pierwsze, zdaniem Atrana, religia to zaangażowanie. Po drugie – jest to zaangażowanie trudne do podważenia. Po trzecie – jest to zaangażowanie kosztowne, bo przecież człowiek zaangażowany religijnie stara się spełniać wymogi swojej religii, chodzi na nabożeństwa, przestrzega określonych zasad etycznych, czasami daje ofiary na kościół itd. Po czwarte wreszcie, chodzi o zaangażowanie względem światów kontrintuicyjnych – wiara w to, że mężczyzna, który został powieszony na krzyżu i umarł, zmartwychwstał trzeciego dnia, jest sprzeczna z intuicją, z tym, jak postrzegamy świat.
OK, po co zatem ludzie wymyślają kontrintuicyjne światy, nadprzyrodzone agensy, po co angażują się w wiarę w to, co wymyślili i na dodatek ponoszą koszty swojego zaangażowania?  W książce Między logiką a wiarą, która to książka jest zapisem rozmów, jakie z ojcem Bocheńskim przeprowadził Jan Parys, na pytanie o to, jakie zadanie ma religia, Bocheński odpowiada tak:
Nie można powiedzieć, jakie jest zadanie religii, ponieważ religia jest czymś absolutnym. U wierzącego wszystko jest dla niej, a nie ona dla czegoś.
To jest bardzo dobrze powiedziane, natomiast to jest zdanie tak skondensowane, że już się go bardziej ścisnąć nie da i być może trudno jest to zdanie zrozumieć. Dlatego daję cytat z Atrana, tekst, który rymuje się z tym, co powiedział Bocheński:
Nie oznacza to, że funkcją religii jest neutralizowanie relatywizmu moralnego i ustanawianie porządku społecznego, ani że funkcją religii jest pomoc w niwelowaniu najsilniejszych obaw egzystencjalnych, czy też nadanie znaczenia sprawiającemu wrażenie arbitralnego istnieniu, lub wyjaśnienie ukrytego przed naszymi zmysłami początku rzeczy, itd. Religia nie posiada funkcji ewolucyjnej per se. To raczej odczucia moralne i niepokój egzystencjalny – za sprawą ewolucji – są nieuchronnymi składnikami ludzkiego życia, natomiast poznawcza kreatywność, selekcja kulturowa i trwałość historyczna wierzeń religijnych w dużej mierze wynikają z sukcesu w ich akomodacji.
O to właśnie chodzi – religia nie ma funkcji ewolucyjnej per se, czyli religia nie jest po coś, nie jest dla czegoś. Ludzie mają rozmaite potrzeby, a pośród nich i takie, których nie zaspokoi sztuka, nauka też nie, życie w rodzinie i szerszej wspólnocie również nie. Atran pisze:
Religia trwa dłużej niż nauka i świeckie ideologie nie dlatego, że jest wcześniejsza czy bardziej pierwotna, lecz z powodu tego, co jest w stanie dostarczyć ludziom w sensie emocjonalnym i wspólnotowym.

Mówiąc inaczej - ludzie mają potrzeby, których nie mogą zaspokoić w żadnym innym obszarze, ale jest religia. To jest obszar, miejsce, które jest tak czy siak, a człowiek może do tego miejsca pójść albo nie.

wtorek, 13 czerwca 2017

Lojalność

Ludzie lubią oglądać filmy o takich pojebańcach, którzy są poza systemem albo chociaż mają zupełnie przejebane. Lubią Jasona Bourne’a (co go Matt Damon gra), który do tego stopnia jest poza systemem, że sam nie wie, kim jest. Ludzie lubią, kiedy w filmie ktoś ma zupełnie przejebane - wyjebali chłopa z roboty, no i on wrócił do domu, a tam żona powiedziała, że się wyprowadza, bo potrzebuje się odnaleźć w życiu, więcej przestrzeni potrzebuje i w ogóle czegoś takiego potrzebuje, co ona nie wie, co to jest, ale na pewno tego czegoś nie odnajdzie, jak z tym chłopem dalej będzie. Ludzie tego chłopa lubią, a on w tym filmie weźmie się zaweźmie i różne ciekawe rzeczy zrobi, na przykład zabije siedemnastu złoczyńców - to w wersji dla tych, którzy za bardzo nie lubią skomplikowanych konstrukcji, albo uknuje i przeprowadzi jakąś wielopiętrową intrygę, a przy okazji znajdzie se taką babę cudowną po całości i wiadomo, że będzie z nią już do końca życia i będą szczęśliwi – to jest wersja dla tych co lubią Richarda Gere’a (wiecie, o co chodzi, z tym lubieniem Richarda Gere’a, co nie?).
OK, a zatem ludzie lubią w filmach tych wszystkich pojebańców, natomiast jak spotkają takiego pojebańca w życiu poza kinem, to są zgorszeni, oburzeni, zniesmaczeni. Nie chcą znać takiego pojebańca, A czasami zdarza się tak, że ktoś, kogo ludzie znają, zostaje takim pojebańcem, bo mu w życiu poszło, jak poszło. Nie wybrał sobie ten pojebaniec swego losu, tylko po prostu poszło mu, jak poszło. Bo to tak działa. W piosełce „Beautiful Boy” Lennon napisał tak: Life is what happens to you, while you're busy making other plans. Tak to działa. Rozumieją to wilki, słonie, koty, ale nie rozumie tego mnóstwo ludzi.
No i jak ktoś, z rozmaitych przyczyn, zostaje takim pojebańcem, to już nie może liczyć na lojalność tych, na których lojalność, jak się wydawało, mógł liczyć zawsze. Lojalność wymaga próby. Lojalność tylko wtedy, kiedy idzie dobrze, to chuj nie lojalność. Lojalność zaczyna się dopiero wtedy, kiedy jesteś w ciemnej dupie. Lojalność jest wtedy, kiedy Pool dostaje do przerwy w dupę z Milanem trzy do zera, a ludzie w przerwie śpiewają YNWA i tak się drą, że chłopcy Rafy Beniteza słyszą to w szatni i później któryś z chłopaków powiedział, że Rafa prawie nic nie gadał w przerwie, tylko po prostu chciał, żeby wszyscy słuchali Pieśni. Bo są takie chwile, kiedy gadanie nic nie da, bo przecież wszystko zostało już powiedziane, i jedyne, co można zrobić, to wysłuchać Pieśni, a później wyjść na boisko i spuścić wpierdol Makaronom. To są krytyczne momenty, kiedy wszystko już zostało powiedziane i jedyne, co można zrobić, to wysłuchać Pieśni, a później zrobić swoje, to są w kurwę trudne chwile. Raz uda się spuścić wpierdol Makaronom, a innym razem się nie uda, ale trzeba drzeć ryja i śpiewać You’ll Never Walk Alone choćby się waliło i paliło, bo to jest właśnie lojalność.


https://www.youtube.com/watch?v=xx0Ru_1zPVk

środa, 7 czerwca 2017

Co miał przed sobą Włóczykij


Źródło: http://www.galeriaklasyki.pl/animalistyka/18416-samotny-wilk.html

To jest obraz Alfreda Wierusz-Kowalskiego, a tytuł obrazu to „Samotny wilk”. Wilki to zwierzęta uspołecznione, ale czasami jakiś wilk odchodzi z watahy, nie zakłada swojej i nie przyłącza się do innej; pozostaje samotnym wilkiem. I takiego wilka namalował Wierusz-Kowalski. Stoi ten wilk, patrzy na ludzką wioskę, a tam ludzie żyją, może kolację jedzą, może jakaś mama opowiada swemu dziecku bajkę… Toczy się życie w tej wiosce, a wilk do tej wioski wstępu nie ma, bo to jest ludzka wioska.
Ja mam taką wioskę, do której chodzę. Oni mnie tam wpuszczają i goszczą. Wpuszczają mnie i goszczą mimo tego, że ja jestem w jakiś sposób zjebany. Mark Rowlands w książce „Filozof i wilk” ładnie opisał to, o czym mówię – on to zjebanie opisał tak:
Czegoś mi brakuje. I już bardzo dawno temu zacząłem zdawać sobie sprawę, że wybory, jakich dokonywałem, i życie, jakie prowadziłem, były odpowiedzią na ten brak. To właśnie on jest we mnie najważniejszy.
Rowlands dobrze wymiata w branży, ja jego teksty lubię. No i on w tej swojej książce pisze, że obok dyscyplin takich, jak wyższe poziomy czystej matematyki czy fizyki teoretycznej, trudno wyobrazić sobie coś bardziej nieludzkiego niż filozofia. I daje takie zdanie:
Być filozofem to znaczy być kimś egzystencjalnie wykorzenionym.
I teraz patrzcie, jak to, co pisze Rowlands, rymuje się z tym, co w jednym listów do swojego taty napisał ojciec Bocheński:
Taki już jest los logika, i muszę się z tym liczyć, że jeśli Pan Bóg da pożyć i popracować przez 20 lat, będę na starość najzupełniej odosobniony, bo mnie nikt nie będzie mógł zrozumieć”.
Rowlands i Bocheński mają rację. A to, że być filozofem, to być kimś egzystencjalnie wykorzenionym, to jest strzał między oczy. Jak jesteś filozofem, to nie możesz mieć korzeni, bo musisz chodzić tam, gdzie ludzi jeszcze nie było, musisz chodzić tam, gdzie ścierają się płyty tektoniczne, musisz chodzić tam, gdzie jest tylko zimno i nic więcej - żadnych punktów orientacyjnych, żadnego człowieka. I srasz ze strachu, bo już masz intuicję, jaka myśl może ci się wymyślić, ale musisz pozwolić wymyślić się tej myśli, bo to jest twój jebany obowiązek moralny. To jest też twój obowiązek epistemiczny, ale, moim zdaniem, przede wszystkim moralny.
I teraz tak - jak jesteś zjebany, albo, jak ładniej mówi Rowlands - egzystencjalnie wykorzeniony, to nie możesz mieszkać w ludzkiej wiosce. Ale ci się do tej wioski chce. Ja przez długie lata, oj, długie, nie miałem wioski, do której mógłbym wejść. Ale teraz mam.
Wiadomo, że w niej nie zamieszkam, ale mogę do niej wejść, a ci ludzie kochani przyjmują mnie i goszczą. Napisałem Karoli, że najlepszy tekst ever napisała Tove Jansson i chodzi o ostatnie zdanie z „Doliny Muminków”. Tak napisałem Karoli:
No bo ten Włóczykij to był taki więcej osobny :-) On się z Muminkami bujał, jasne, ale on był osobny i on chodził po swojemu, i on ich zostawiał i szedł po swojemu, kiedy przyszła pora, a on wiedział, kiedy przyszła pora. 
Ten tekst idzie tak:

"Drzwi zamknęły się i Włóczykij wszedł w las. Miał przed sobą sto mil ciszy."

wtorek, 6 czerwca 2017

Kiedy człowiek

Kiedy człowiek umiera, to umiera samemu sobie; każdy człowiek umiera samemu sobie.
Gdy już napisałem, że człowiek umiera samemu sobie, to zacząłem się zastanawiać, czy to jest dość precyzyjne zdanie. Bo przecież może być tak, że człowiek samemu sobie nie umiera. Gdyby przyjąć za dogmat ten trick, który wymyślił Epikur, stwierdzając mianowicie w liście do Menoikeusa, że śmierć, najstraszniejsze z nieszczęść wcale nas nie dotyczy, bo gdy my istniejemy, śmierć jest nieobecna, a gdy tylko śmierć się pojawi, wtedy nas już nie ma, to raczej nie da się zasadnie powiedzieć, że człowiek umiera samemu sobie. Ale nie znam nikogo, kto brałby na serio trick Epikura.
Piotr Wierzbicki w książce Zapis świata. Traktat metafizyczny stwierdził, że ludzie nie chcą umierać, między innymi dlatego, że odczuwają żal z tego powodu, iż po ich śmierci świat będzie toczył się dalej już bez ich udziału, a ludzie bardzo nie chcą, żeby świat toczył się bez ich udziału. I pisze Wierzbicki bardzo trafnie:
Zastanawiające, że te moje pretensje o nieobecność dotyczą wyłącznie wydarzeń przyszłych. Wydarzenia przeszłe, w identyczny sposób wykluczające mój współudział, przyjmuję z całkowitym spokojem.
Mniejsza o to, czy człowiek umiera samemu sobie, w każdym razie na pewno wielu ludzi umiera innym. Mnie umarło wielu ludzi, w czym nie ma niczego nadzwyczajnego, bo jak ktoś ma swoje lata i nie żyje na Marsie, to mu umiera wielu ludzi.
Dawno temu umarł mój Dziadek. On miał najpiękniejszy głos, jaki w życiu słyszałem; to był głos lepszy od głosu Henry'ego Kissingera, kiedy Kissinger miał swoje najlepsze lata.
I jeszcze miał ten mój Dziadek sad. I był sławny z powodu tego sadu w całej, rozległej okolicy. I mówił mi, co trzeba robić i jak, żeby mieć taki piękny sad. A kiedy miałem pięć albo sześć lat, to dał mi niedużą książeczkę, która opowiadała o tym, jak to Amerykańce zrzucili na Japońców bomby atomowe; ta książeczka jest dla mnie ważna do dzisiaj.
Kochałem Dziadka i uwielbiałem Go. I umarł, kiedy miałem osiem albo dziewięć lat. I powiedziałem Mamie, że nie chcę jechać na pogrzeb, bo nie chcę widzieć Dziadka, który nie żyje. I Mama pozwoliła mi nie pojechać na ten pogrzeb.
Poza tym jeszcze tylko raz nie poszedłem na pogrzeb człowieka, który mi umarł, bo nie chciałem, ale tej historii już nie opowiem. W pozostałych przypadkach, kiedy mi umiera człowiek, chcę iść na pogrzeb i tylko raz zdarzyło się tak, że chciałem, ale nie mogłem, bo mój kręgosłup robił mi takie rzeczy, że nie mogłem nawet leżeć normalnie. Chciałem pojechać na ten pogrzeb po to, by znaleźć pocieszenie. Chciałem spotkać się z ludźmi, którym też umarł ten człowiek, chciałem z nimi pogadać, chciałem poczuć, że ci ludzie są ze mną, chciałem im pokazać, że ja jestem z nimi. Ale nie mogłem.
Niewiele razy, niemniej jednak parę razy miałem tak, że kiedy umarł mi człowiek, nie mogłem się pozbierać. I teraz tak - ja z niemal wszystkiego mogę zrobić swoją historię; rzeczy, które się wydarzyły, zamieniam w tekst i nie ma znaczenia, czy to jest tekst napisany. Po prostu stoję z boku, także obok siebie, rejestruję co się dzieje, a później to, co zarejestrowałem, zamieniam w tekst. Taki już ze mnie chuj; ludzie cierpią, ja też, ludzie rozpaczają, ja też, ale ludzie uczciwie poprzestają na cierpieniu i rozpaczaniu, a ja dodatkowo to cierpienie i rozpaczanie zamieniam sobie w tekst.
Kilka razy jednak nie umiałem tak zrobić, kiedy umarł mi człowiek. Nie umiałem tego wszystkiego zamienić w tekst. Nie wymyślałem żadnych filozoficznych czy pseudofilozoficznych kombinacji, nie pytałem o sens życia i o to, czy jest Bóg, a jeżeli jest, to gdzie, tylko mnie najzwyczajniej w świecie bolało. Bolało tak, że nic innego się nie liczyło; poza bólem nie było niczego innego.

Sami wiecie, że raz jest tak, a raz inaczej. Kiedy człowiek umiera.

Do słuchania:

https://www.youtube.com/watch?v=vdjbEFMX2YQ

poniedziałek, 5 czerwca 2017

Gaduła z Polą

Gombrowicz, jak już mieszkał w Vence, napisał tak:
Mam już przeszło sześćdziesiąt lat, a mój jedyny dorobek to trzy tysiące stron, które napisałem. Bo materialny dałoby się zamknąć w jednej walizce.
A ja, parę lat temu, skomentowałem to tak:
- Trzeba nie tylko cholernej odwagi, żeby tak się dało; trzeba jeszcze przy tym nie umieć inaczej.
Dzisiaj ciągle upieram się przy tym, że trzeba nie umieć inaczej, natomiast pomału wycofuję się z tezy, że trzeba cholernej odwagi, a nawet jakiejkolwiek odwagi. No bo o jakiej odwadze można mówić, kiedy i tak nie umiesz inaczej? Nie umiesz i już, a jak nie umiesz, to nie masz wyjścia – idziesz w trupa, drzesz beton i chuja możesz z tym zrobić.
W roku 2007 na Targach Książki w Wawie gościem była Rita Gombrowicz. Zrobili wtedy krytyczne wydanie „Ferdydurke” no i Rita przyjechała. Ja wtedy w Wawie byłem, bo zapierdalałem w BUW-ie po dziesięć godzin dziennie, no i poszedłem na spotkanie z Ritą. Ja ją lubię, tę Ritę, chociaż ona z tym „Kronosem” wyskoczyła później i narobiła skandalu.  Kupiłem jakąś książkę Gombro, podszedłem do Rity, a ona na krześle siedziała, ja uklęknąłem przed nią, podałem jej książkę, ona zapytała, jak mam na imię, powiedziałem, ona na mnie popatrzyła, ja na nią patrzyłem, powiedziałem ten cytat z góry tego tekstu, co go czytacie i zapytałem, czy Gombro rzeczywiście nie umiał inaczej, a Rita powiedziała, że nie umiał. I podpisała mi książkę.

Żeby było jasne - mówię tylko o tym, że Gombro nie umiał inaczej, nie mówię o tych wszystkich skandalach, które powychodziły później, bo mnie to w ogóle nie interesuje. Mówię o tym, że wycofuję się z tezy o tym, że trzeba odwagi, bo jak się nie umie inaczej, to się nie umie i chuj bombki strzelił. No i ten tekścik to jest taki mój argument w gadule z Polą, a gaduła jest na temat tego, czy i na ile można se życie ustawiać (od Moniki dostanę opierdol za to, że napisałem "se", ale ja lubię pisać "se"). To jest dobra gaduła, ta moja gaduła z Polą i my tę gadułę robimy esami. Bo jak się spotkamy tak fejs tu fejs, to nie prowadzimy tej gaduły, tylko pijemy bro i gadamy sobie śmieszne rzeczy. I to jest smak życia.

niedziela, 4 czerwca 2017

Pokora

Ojciec Bocheński napisał, że spuścizna pisarska św. Tomasza z Akwinu obejmuje około trzydziestu tomów normalnego formatu in octavo. Octavo to taki arkusz papieru, który jest trzykrotnie złożony no i z tego jest osiem kart, czyli szesnaści stronic. A Jean-Pierre Torrel napisał tak:
Trzeba to sobie uświadomić raz na zawsze. Przez trzy lata i siedem miesięcy drugiego okresu nauczania w Paryżu (od września-października 1268 roku do końca kwietnia 1272 roku) intelektualna produkcja Tomasza graniczy z cudem. Zakładając, że miał on do dyspozycji jakichś 1253 możliwych dni pracy (przyjmując 350 dni w roku, z odjęciem dwóch tygodni na ewentualne niedomagania czy przeszkody) i obliczając to z możliwie największą dokładnością, otrzymamy wynik 4061 stron według edycji Mariettiego (pod względem liczby kolumn odpowiadających mniej więcej edycji Busy), czyli około trzech i pół (3,4) strony dziennie, po 742 słowa na stronie. Jeśli wziąć pod uwagę tylko ostatnich szesnaście miesięcy, średnia wzrasta wówczas do niemal 6 stron (5,89).
Aby spróbować to sobie wyobrazić, trzeba wiedzieć, że jedna strona naszego dzisiejszego papieru (w formacie A4) gęsto zapisana na maszynie liczy około 350 słów. To znaczy, że Tomasz miał tworzyć dwanaście i pół (12,48) strony dziennie; według innych obliczeń wychodzi tylko jedenaście i pół strony (11,65).
Ludzie parający się pisaniem wiedzą o tym świetnie – że jeśli w bardzo płodnym okresie twórczym można dojść do czterech stron dziennie, to zdarza się tak raczej rzadko. Jeśli wziąć średnią z całego roku, a tym bardziej z czterech lat, trzeba by pracować bez wytchnienia, aby dojść do dwóch stron dziennie.
Ojciec Bocheński pisze:
I nad Arystotelesem i nad św. Augustynem góruje św. Tomasz rozmiarami i zwartością swojej syntezy – która nigdy po nim nie została pod tym względem przewyższona.
No nie została przewyższona, tu chyba sporu nie ma. A teraz to, ile Tomasz pisał. Te dwanaście stron dziennie, to jest obłęd. Nie mówimy tu o pisaniu jakiejś gównianej powieści, tylko o pisaniu poważnego, naukowego tekstu. Powtarzam – dwanaście stron dziennie to jest obłęd. Próbowałem sobie wyobrazić, że pisałbym doktorat w tempie dwunastu stron dziennie i po prostu zacząłem się śmiać i se wódki nalałem o piątej rano. Ludzie, to nie jest tak, że takie pisanie, jak Tomasz pisał jest trudne, tego po prostu nie da się zrobić, a ten chłop to robił.
I teraz tak – Tomasz to był geniusz, bo był. Pisał w tempie graniczącym z cudem. No i zapytał go ktoś, za co przede wszystkim podziękuje Panu Bogu, jak już do tego Nieba pójdzie. A Tomasz powiedział, że za to, że zrozumiał każdą stronę, którą przeczytał. Kurwa – gościu, który napisał, co napisał, mówi, że najbardziej podziękuje Bogu za to, że zrozumiał wszystko, co napisali inni ludzie. Jak macie jakiś przykład większej pokory, to mi go podajcie.

BIBLIOGRAFIA

Jean-Pierre Torrel. Kim właściwie był św. Tomasz z Akwinu? Spojrzenie jego współczesnych. w: Święty Tomasz teolog: wybór studiów. Red. nauk. M. Paluch. Wydawnictwo Antyk – Marek Derewiecki. Warszawa- Kęty. 2005.

Józef Bocheński. Zarys historii filozofii. PHILED. Kraków 1993.

sobota, 3 czerwca 2017

Po co

Jest takie dziewczynisko, co ma osiemnaście lat. Dziewczynisko prześliczne i przekochane. Oczywiście łazi to dziewczynisko naburmuszone na cały świat, no ale tak musi być i to trzeba przeczekać. To już jest piękne kaczątko, a rośnie piękna kobieta i tak ma być. I to dziewczynisko czasami buja się z nami, menelami, ale mama jest czujna i pilnuje, żebyśmy jej dziewczyniska nie popsuli, a mama rządzi, więc jest bezpiecznie. No i kiedyś stoimy sobie, bo przerwa w robocie była i jaramy szlugi, ale dziewczynisko nie jara, i gadamy i zaczęliśmy robić wariacje na temat pytania „po co”.
To jest tak – jak się zastosuje stałe mechanizmy w kontekście nie takim, jak zwykle, to czasami jest śmiesznie. Zamieńcie „i” na „oraz” – wychodzą rzeczy takie, jak „Bośnia oraz Hercegowina”, „Bolek oraz Lolek”, „Trynidad oraz Tobago”. Wydaje się, że „i” zawsze można zamienić na „oraz” i to będzie to samo, ale to nie zawsze będzie to samo. No i myśmy jarając te szlugi zaczęliśmy improwizować z tym „po co”. Pytanie „po co” jak się zada nie tędy, co trzeba, to też śmieszne rzeczy wychodzą. Np. ktoś mówi, że upadł, rękę złamał i ta ręka go boli, a drugi ktoś pyta: - Po co?
Wymyśliliśmy mnóstwo takich krzywych zastosowań pytania „po co”, kupa śmiechu była i od tamtej pory co jakiś czas ktoś wyjeżdża z tym „po co” i jest śmiesznie. Ale czasami nie jest śmiesznie. Napisałem esem do Pięknej Pani to swoje „Hrrmmm…” co podobnie Tom Hardy robi w serialu „Taboo”, tylko że ja to „Hrmmm…” robię od lat, a Piękna Pani odpisała: - Po co?
No się zaśmiałem, jasne, ale pomyślałem sobie i takie coś, że to jest mocne pytanie. Nie zawsze, ale czasami tak. No bo ludzie mnóstwo rzeczy robią po coś i wiedzą, po co. Do roboty chodzą po to, żeby dostawać siano. Niektórzy chodzą do takiej roboty, której nie lubią. Większość ludzi ma robotę, której nie lubi. Ale niektórzy swoją robotę lubią. Mam taką tezę, że swoją robotę lubią bibliotekarki. Napisałem kiedyś taki blitz:
W mieście były trzy biblioteki. Pracowały w nich same brzydkie kobiety. W większości panie te były miłe, wiedziały, które książki stoją na których półkach, orientowały się w najnowszych trendach i często podzielały rozgoryczenie czytelników, którzy narzekali, że biblioteki nie dysponują najnowszymi pozycjami. Bibliotekarki nie kpiły jawnie z czytelników pożyczających szmirowate książki, ani nie wychwalały gustów tych, którzy wybierali tomy z literaturą najwyższego lotu. Panie pracujące w bibliotece były świadome rangi misji, którą wypełniały. Ale były brzydkie.
O to właśnie idzie – nie wyobrażam sobie, że można iść do roboty w bibliotece, jeśli się nie lubi być bibliotekarką. Wyobrażam sobie natomiast, że można iść do roboty przy produkcji czipsów, kiedy nie lubi się produkować czipsów.
No więc chodzą ludzie do roboty po to, żeby dostawać siano. Na studia idą po to, żeby dostać, kwit, a kwit im potrzebny po to, żeby lepszą robotę dostać. Tak to działa.
No i są takie rzeczy, które ludzie robią, ale nie wiadomo po co. Albo inaczej – zawsze można powiedzieć, na metapoziomie, że ludzie robią wszystko po to, żeby lepiej się poczuć. Z metapoziomem i w ogóle z tym meta, to jest śmiesznie. Jak Alfred Tarski wymyślił swoją definicję prawdy, to napisał, że tu trzeba użyć metajęzyka, bo inaczej się nie da. No i ten swój tekst posłał Witkacemu, bo oni się kolegowali, ćpali i wódkę pili, no i Witkac takie pytanie Tarskiemu zadał: - Czy metajęzykiem można zrobić metaminetę?
OK, oni tacy wariaci byli i git. Ale do rzeczy - ojciec Kolbe poszedł na śmierć za Gajowniczka po to, żeby lepiej się czuć. Jakkolwiek głupio to brzmi, to tak jest. Ale mówię – na metapoziomie. Mozart napisał Requiem, jak mówił Konstancji – mszę na własną śmierć – po to, żeby lepiej się czuć. Piękna i kochana Wanda Rutkiewicz poszła na Kanczendzongę, no i Carlos Carsolio zdobył szczyt i schodził i spotkał Wandę i mówił jej, żeby nie szła dalej, bo pogoda się załamała, ale Wanda poszła. I nie wróciła. Później niektórzy mieli pretensje do Carlosa, że jej nie zatrzymał, ale on nie mógł niczego zrobić. I powiedział tak: - W jej oczach widziałem tę górę.
Dobrze wiem, co mówił Carlos. Wanda poszła w górę, żeby lepiej się poczuć – jakkolwiek głupio to brzmi, to tak jest, na metapoziomie. Tak działają ludzie.
Adaś śpiewa tak: - Bo w Niebie, z którego dotąd, nie wrócił nikt, bo po co.
Posłuchajcie, co ta Kinga tam zrobiła:

https://www.youtube.com/watch?v=AsM1pqufmR0

piątek, 26 maja 2017

Tribute to the Dog

W roku 1870 amerykański senator, George Graham Vest wygłosił przed sądem piękną mowę. Cała historia opisana jest tutaj:


A to mowa Vesta:


Najlepszy przyjaciel, jakiego człowiek ma na świecie, może zwrócić się przeciwko niemu i stać się jego wrogiem. Syn czy córka, rodzone dziecko chowane z miłością i pieczołowitością, może okazać się niewdzięczne. Ci, co są dla nas najbliżsi i najdrożsi, ci, w których z ufnością lokujemy nasze szczęście i dobre imię, mogą zawieść naszą wiarę. Majątek jakikolwiek posiada może zniknąć; pieniądz zwykle ucieka wówczas, gdy się go najbardziej potrzebuje. Dobre imię można stracić w jednej chwili źle przemyślanego czynu. Ludzie, którzy są gotowi płaszczyć się w hołdzie przed nami gdy powodzenie nam sprzyja, ci sami ludzie mogą być pierwszymi, którzy cisną w nas kamieniem złości, gdy chmury niepowodzenia skłębią się nad naszymi głowami. Jedynym, całkowicie pozbawionym egoizmu przyjacielem, jakiego człowiek może mieć w tym egoistycznym świecie, jedynym, który go nigdy nie opuści, jedynym, który nigdy nie odpłaci niewdzięcznością i zdradą, jest jego pies. Pies człowieka pozostaje przy nim w dobrobycie i w nędzy, w zdrowiu i w chorobie. Będzie on spał na zimnej ziemi, gdzie lodowate wiatry wieją, a śnieg zacina okrutnie, aby tylko pozostać w pobliżu swego pana. Będzie on całował rękę, która nie ma dla niego pożywienia; będzie lizał rany i blizny, jakie nabywa się w zmaganiach z przeciwnościami tego świata. Strzeże on snu swego pana-nędzarza, jak gdyby był on księciem. Gdy wszyscy inni przyjaciele opuszczą, on zostanie. Gdy skarby ulecą, a sława legnie, on pozostanie tak stały w swej miłości, jak słońce w swej podróży po niebiosach. Jeśli los uczyni pana wyrzutkiem świata, bez przyjaciół i bez domu, wierny pies nie poprosi o większą łaskę, jak o prawo towarzyszenia mu w niedoli, by strzec go przed niebezpieczeństwem, by walczyć z jego nieprzyjaciółmi. A gdy przyjdzie chwila ostatniego aktu i śmierć weźmie pana w swoje objęcia, a jego ciało legnie w zimnej ziemi, nie jest ważne, że wszyscy inni przyjaciele pójdą swoimi drogami; tam, u grobu, pozostanie szlachetny pies, z głową wtuloną między łapy, o oczach smutnych, lecz otwartych w bacznej czujności, wierny i szczery nawet w śmierci.

wtorek, 23 maja 2017

Kociarze, kociarki, stopy, cycki, radiowa Jedynka. Cycki znalazły się w tytule w celu przyciągnięcia czytelników

Siedzimy sobie w takiej knajpie jednej, w ogródku, bo w środku jarać fajek nie wolno. Jest nas siedmioro, sześć bab i ja. Skąd taki skład? Ano stąd, że jest to spotkanie kociarzy, a właściwie kociarek i mnie. Żadnego parytetu płciowego przy naszym podwójnym stoliku (w knajpach jeszcze wolno przysunąć jeden stolik do drugiego, przynajmniej w niektórych) rzecz jasna nie ma, no ale jakim cudem może być parytet na spotkaniu kociarzy? Jest oczywiste, że chłopy kochają koty bardziej, a baby kochają koty mniej, ale baby w kwestii kotów są aktywniejsze i stąd wrażenie, że to baby są bardziej zakochane w kociołkach.

Dowód na tezę mówiącą o tym, że chłopy bardziej kochają kociołki jest taki, że przeprowadziłem badania na reprezentatywnej grupie dziewięciorga kociarzy, w której to grupie było czterech chłopów i pięć bab, no i wyniki badań są takie, że na pytanie o to, czy za swojego kocika oddałabyś/oddałbyś serce i duszę i czy za swoim kocikiem skakałabyś/skakałbyś do pożaru, czterech chłopów odpowiedziało, że za swojego kotka oddaliby serce i duszę i skakaliby za nim do pożaru (ja byłem w tej czwórce, bo siebie też zbadałem), natomiast tylko jedna baba zadeklarowała, że za swoim kociołkiem skakałaby do pożaru i oddałaby za niego serce i duszę (ta baba ma takie cycki, że, jak to mówią, Dżizas Krajst!), trzy baby powiedziały, że za swojego kociołka oddałyby serce i duszę, ale nie skakałyby za nim do pożaru, a jedna baba powiedziała, że za swojego kotka nie skakałaby do pożaru, natomiast oddałaby za niego serce, ale duszy już nie, bo nie wierzy w istnienie takiego x, że x jest duszą (ta baba, co nie wierzy w istnienie takiego x, że x jest duszą, też ma fest cycki, ale nie takie fest jak ta, co zadeklarowała, że za swoim kociołkiem skakałaby do pożaru i oddałaby za niego serce i duszę).

Dobra, parytetu przy naszym podwojonym stoliku nie było, ale gadaliśmy sobie miło, a ja szlugi jarałem, co było mi miłe, aczkolwiek wolę jarać szlugi w pomieszczeniu, kiedy mogę się w dymie wędzić, niż na zwenątrz, kiedy mi dym wiatr rozwiewa, wiatr, co to dmie kędy chce albo jakoś tak.

Siedzimy sobie zatem w tej knajpie, siedzimy, gadamy najpierw o kotkach a później coraz bardziej nie o kotkach, tylko o innych tematach (zawsze tak jest na spotkaniach kociarzy, czy - mówiąc precyzyjniej - na spotkaniach kociarek i mnie, wyrusa), ja babom się przypatruję, to podziwiam co jakaś powie, ale jeszcze bardziej podziwiam jak jakaś nogę fikuśnie na drugą nogę założy, a znowu inna w sandałach jest i stopy ma takie, że nie trzeba szukać śliczniejszych (czy jak ktoś lubi stopy, to jest fetyszystą, a jak lubi cycki, to nie jest fetyszystą, czy może jest tak, że jak ktoś lubi cokolwiek to jest fetyszystą?), a jeszcze inna ma głos taki, że lepszy od głosu Anny Romantowskiej i, czemu trudno dać wiarę, wcale nie gorszy od głosu Małgorzaty Pęcińskiej. Tak czy siak mam co robić w tej knajpie, a tu na dodatek knajpa przez głośniki radiową Jedynkę puszcza; nie didżejów radiowych, nie jakieś pierdoły, tylko Jedynkę, co to jest takim programem, w którym jeszcze od czasu do czasu gadają; mądrzej lub głupiej, niemniej jednak gadają, a przecież - i to jest moja mocna teza - radio jest od tego, żeby gadać.

Gadali w tej Jedynce o tym, czy rasizm jest w Polsce i czy to dobrze, czy źle, że jak Polacy zobaczą czarnoskóre dzieci, to mówią, że te dzieci śliczne. Wydawałoby się, że to dobrze, ale przecież i takie jest podejrzenie, że Polacy kiedy mówią, że czarnoskóre dzieci są śliczne, to jednak impilicite mówią, że to dzieci czarnoskóre. My, sześć kociarek i ja, jednym uchem słuchamy sobie tej audycji, a drugim uchem słuchamy, co tam kto o kotach i nie o kotach gada, a ja oczami, które nie są zaangażowane w słuchanie programu radiowego, kociarki podziwiam, bo przecie jedna ma takie cycki, że jak to mówią, Dżizas Krajst, a znowu druga, co w sandałach przyszła, prezentuje stopy takie, że nie trzeba szukać śliczniejszych, z kolei jeszcze inna nogę na nogę w taki fikuśny sposób zakłada, że...

OK. Jest , jak jest, a tu nagle w Jedynce jakiś gościu tak gada, że "widziałam", "chciałam" itd. Zupełnie tak gada, jakby babą był, ale nie, że z głosu to wynika, tylko z tego językowego czegoś, na czym profesor Bralczyk się zna i profesor Miodek też. Jak jedna z kociarek usłyszała (ta w sandałach, z tymi stopami w sandałach - no mówię Wam: Dżizas Krajst!), że ten gościu z radia mówi, że "chciałam" i "myślałam", to powiedziała tak: - A ten facet, co? Zwariował?

Jak ta z tymi stopami, że nie trzeba szukać śliczniejszych powiedziała: - A ten facet, co? Zwariował? - to inna, co to fikuśnie nogę na nogę zakładała (a w dżinsach była, w takich wąskich i jakby gumowych, czy co), w ten sposób, że chłop to by chyba musiał wypić z osiem piw i w ogóle nie iść do toalety, żeby dać radę tak nogę na nogę założyć, powiedziała tak: - To chyba ta Grodzka jest, co nie?

Jak ta w dżinsach wąskich i jakby takich gumowych, co fikuśnie nogę na nogę zakładała, powiedziała, że to chyba ta Grodzka jest, tośmy na chwilę wszyscy umilkli i każdy zaczął kalkulować, czy to poprawnie politycznie jest powiedzieć o Grodzkiej, że to facet, nawet jeśli się nie wie, że to Grodzka w radiu przemawia.

Milczeliśmy długo. Ja milczenie przerwałem zamawiając kolejne piwo ale to było takie, że tak powiem, przerwanie milczenia na zewnątrz, bo wewnątrz, czyli przy naszym podwojonym stoliku, milczenie wciąż trwało i było coraz bardziej milczące, coraz bardziej przygniatające, coraz bardziej niezręczne.

W tej przykrej sytuacji ja, jak to ja, wyrwałem się jak Filip z konopii i powiedziałem: - To jest bardzo ciekawy problem filozoficzny, dotyczący języka, ale też...

A wtedy ta baba, co to w sandałach była i miała stopy takie, że nie nie trzeba szukać śliczniejszych, powiedziała: - wyrus, daj spokój.

Po czym ściągnęła sandały.

***
Kiedy wróciłem do chałupy, to znalazłem w Necie notkę Pelikana, i tam, w tej swojej notce Pelikan pisze, że rzeczywiście jednym z gości zaproszonych do audycji jest Pan Poseł Anna Grodzka.

Super, ale co ja chcę powiedzieć? Otóż nie powiem, co chcę powiedzieć, tyle tylko podpowiem, że to nie jest tekst o pośle Annie Grodzkiej.

sobota, 20 maja 2017

Rudy gołąb

Na mieście widziałem dzisiaj gołębia, rudego zupełnie. Miał obie nóżki, ale lewej nie używał - była podkurczona. A na chodniku leżało trochę chleba i rozwalony lód z wafelkiem. I ten gołąb dziobał ten chleb i tego wafelka. Podskakiwał na jednej nóżce, żeby do chleba i wafelka dotrzeć i dziobał. I pomyślałem sobie, że on jest bardzo dzielny. Nie kombinował w tę stronę, że jak mu tę nogę upierdoliło, to on jest biedny, należy mu się współczucie i gdzie  był Bóg, kiedy mu tę nogę upierdoliło. Upierdoliło to upierdoliło - jedyne, co może zrobić w tej sytuacji, to skakać na jednej nóżce, więc skacze. Przypuszczam, że jakby mu upierdoliło drugą nóżkę, to też nie dałby za wygraną - podciągałby się na skrzydłach do tego chleba, czy wymyśliłby coś innego, ale byłby dzielny.


Chciałbym dzielnie działać, chciałbym być taki dzielny, jak ten gołąb. Ale nie jestem. Nie dlatego, że jestem jakoś szczególnie zjebany w kwestii dzielności, bo nie jestem. Idzie o to, że jestem pierdolonym człowiekiem, czyli małpą najbardziej rozwiniętą intelektualnie, a pierdoleni ludzie, czyli małpy najbardziej rozwinięte intelektualnie, nie są tak dzielni, jak pozostałe zwierzęta - jak koty, jak antylopy, jak wilki. I jak ten rudy gołąb. Coś za coś. Nam, ludziom, dodano dużo do głowy. Owszem. Ale zabrano nam kawałek serca.

czwartek, 18 maja 2017

Co wie Leszek Możdżer

Jest taki serial "Młody papież". Kapitalna rzecz i tam tego papieża gra Jude Law. I chyba trzy razy w filmie jest taka scena, że on się zabiera za tę robotę (Nika wie, za jaką robotę, bo jej o tym napisałem). Pierwszy raz, jak był jeszcze w szkole i umierała matka jego kolegi. No i on w tych scenach klęka, wznosi ręce, bo przecież musi być jakiś gest, to przecież jest film, i gada tak: - Panie Boże, musimy pogadać. Tylko ty i ja.

To jest niesamowity tekst. Tu chodzi o to, że w tym człowieku nie ma ani cienia pychy, jakkolwiek on Bogu mówi, że muszą pogadać. Ale nie ma w nim pychy, jest natomiast świadomość tego, że on jest człowiekiem, czyli kimś wielkim; ktoś może powiedzieć, że dzieckiem tego Boga. I wie, że w dobrej sprawie ma prawo zaciągnąć Boga do roboty, kiedy sam nie daje rady - tu nikt nikomu nie robi łaski, Pana Boga nie ubędzie, jak trochę popracuje.

Mam taką tezę, którą kiedyś opublikuję, jak już ją porządnie posklejam, że człowiek nie jest jakimś głupkiem, jakąś zabawką bogów, nie jest tylko mięsem, które gada. Człowiek jest kimś ważnym i dużo może. I dalej - jak człowiek nie zrobi pewnych rzeczy, to Bóg też ich nie zrobi. Nie mamy być kołkami, które tylko jedzą, kopulują, śpią, pracują i piją piwo. Mamy żyć, na ile się da. Życie jest na tyle bogate, że i tak nie da się wszystkiego ogarnąć, ale trzeba ogarnąć ile się da. Przede wszystkim idzie o to, że Bóg zostawił nam masę rzeczy do zrobienia i on za nas tego nie zrobi. Poczytajcie, co w książce „Listy do ojca” ojciec Bocheński pisze o okazji postulowanej – on tam wyjaśnia, jak rozumie sens modlitwy.

OK, no i jest Leszek Możdżer, ten pianista. Ja go bardzo lubię, bo on kapitalnie gra na fortepianie no i nie ma w nim za grosz skromności, podobnie jak we mnie, a ja bardzo lubię, kiedy w ludziach nie ma cienia skromności, oczywiście tylko w niektórych ludziach. I Możdżer w wywiadzie powiedział tak:

- To było może rok temu. Miałem taki moment podczas koncertu, otworzyłem swoje serce i powiedziałem: "Panie Boże, oddaję ci swoje dłonie, swoje ciało i teraz ty graj. Jestem całkowicie twój". I patrzyłem na te swoje dłonie na klawiaturze, czekając na to, co się zdarzy, i przez dobrych pięć minut nie wydarzyło się nic. I wtedy pomyślałem: "Panie Boże, jesteś naprawdę wspaniałym Bogiem, ale na fortepianie to ty grasz chujowo, więc może na fortepianie to będę grał ja”.


To jest kapitalne. Możdżer doskonale wie, że jest robota dla ludzi, której Bóg nie zrobi, bo to jest robota dla ludzi. Możdżer doskonale rozumie moją tezę, tylko on to powiedział po artystycznemu :-) a ja muszę napisać po naukowemu i to tak, żeby teologami zatrzepotało.

niedziela, 14 maja 2017

Życie to nie teatr. Napisane po gadule z Nickiem

Jest taka piosełka Stachury:


To jest zajebista piosełka, uwielbiam ją. Ale jedno w niej jest złe. Mianowicie, że on tam napisał te bzdety, że ona z tamtym będzie szczęśliwsza itd. Otóż takich rzeczy się nie robi. Jak Cię baba wypierdala ze swojego życia, bo już cię wycisnęła jak ścierkę i wie, że niczego więcej nie wyciśnie, a na dodatek przez te parę lat wysłuchała całego twojego zestawu anegdot siedem razy i jest jej z tobą nudno, to pakujesz się w dwie torby i wypierdalasz. Nie piszesz wierszy, nie gadasz, że z kimś tam będzie szczęśliwsza, nie zapewniasz jej, że zawsze będziesz ją kochać itd. Po prostu bierzesz te jebane dwie torby i wypierdalasz z jej życia.

I jest druga piosełka Stachury:



I to jest też zajebista piosełka i nie ma w niej niczego złego. Tu wszystko jest prawdziwe i wszystko jest najwyższej klasy. W tej piosełce Stachura jest zimnym, cynicznym chujem, który mówi, jak jest. On mówi tak: "Ty prawdziwej nie uronisz łzy. Ty najwyżej w górę wznosisz brwi, lecz niezaraźliwy jest twój śmiech. Bo ty grasz."


Już chuj z tym, że ona prawdziwej nie uroni łzy, bo przecież wiadomo, że ona prawdziwej łzy nie uroni, ale tu są dwa zajebiste punkty: pierwszy - "lecz niezaraźliwy jest twój śmiech" - kurwa, ten tekścior urywa dupę. I drugi punkt: "Bo ty grasz". To jest strzał między oczy. 



Idzie o to, że jebać cały ten romantyzm i sentymentalną wizję świata. Ja odzieram ludzi z sentymentalnej wizji świata. Bo co to jest miłość? No przecież nie motylki w brzuchu, nie oksytocyna, nie endorfiny, nie wszystkie te hormony szczęścia. Chcesz wiedzieć, co to jest miłość, to popatrz na watahę wilków. Chcesz wiedzieć, kiedy zaczyna się miłość? Ano miłość zaczyna się wtedy, kiedy dowiadujesz się, że twoja żona zachorowała i już nigdy nie wstanie z łóżka, a jeśli będzie żyć wystarczająco długo, to przyjdzie czas, kiedy nie będzie cię poznawać, ale ty jesteś z nią do końca, bo ją, kurwa, kochasz. Miłość to jest LOJALNOŚĆ. Miłość to jest w kurwę ciężka robota do zrobienia. 


Stachura ma rację - życie to nie teatr.