piątek, 12 grudnia 2014

Czego nie powiedzą nam zwierzęta

Kiedy byłem mały, tak mały, że jeszcze nie chodziłem do szkoły, bardzo chciałem być rolnikiem. Wyobrażałem sobie, że bycie rolnikiem polega na tym, że ma się zwierzęta: konie, kury, świnie, kury, kaczki. Bardzo chciałem mieć te zwierzęta, natomiast nie chciałem mieć gęsi; bałem się gęsi i nie chciałem ich mieć. Poza końmi, krowami, świniami, kurami i kaczkami, chciałem mieć też psy i koty.

Nie miałem zielonego pojęcia o tym, że aby mieć zwierzęta, trzeba zapewnić im jedzenie, a zatem pole jakieś trzeba mieć i ze zbiorów robić zwierzętom paszę. Nigdy nie chciałem być takim rolnikiem, który uprawia ziemię; chciałem tylko mieć zwierzęta.

Mój dziadek miał konia i to był pierwszy koń, którego, że tak powiem - poznałem osobiście. Chodziłem do stajni, siadałem przy ścianie opierając się o nią plecami, patrzyłem na konia i gadałem do niego. Wiele razy siedziałem w stajni dwie albo trzy godziny i gadałem do konia, ale on nigdy mi nie odpowiedział. Koń i ja nie mieliśmy wspólnego języka, w każdym razie nie mieliśmy wspólnego języka werbalnego, jakim posługują się ludzie.

Robin Dunbar (R. Dunbar. Nowa historia ewolucji człowieka. Copernicus Center Press. Kraków 2014) stwierdza, że istotną cechą odróżniającą ludzi od pozostałych zwierząt jest to, że ludzie mają język. Owszem, pozostałe zwierzęta komunikują się ze sobą, czasami stosując wyrafinowane systemy. Temple Grandin i Catherine Johnson opisują (T. Grandin, C. Johnson. Zrozumieć zwierzęta. Wydawnictwo Media Rodzina. Poznań 2011.), jak to Con Slobodchikoff przeprowadził badania nad nieświszczukami Gunnisona, takimi pieskami preriowymi. Okazuje się, że te zwierzaki mają taki system komunikacji, w którym da się wyróżnić rzeczowniki, czasowniki i przymiotniki. Nieświszczuki stojące na czatach potrafią poinformować swoich towarzyszy, że oto nadchodzi człowiek, a nawet, że człowiek ma strzelbę. Kiedy zauważą kojota, to sygnalizują, że jest to albo ten kojot, który zawsze przez kolonię nieświszczuków przechodzi szybko i łapie tego pieska, który jest najbardziej oddalony od nory, albo inny kojot, który kładzie się przed norą i potrafi tam czekać na swoją ofiarę nawet przez godzinę. Dunbar z kolei pisze, że pszczoły potrafią przekazać sobie informacje o tym, w jakim kierunku i jak daleko jest źródło nektaru, które znalazły, natomiast nie umieją opisać zalet i wad tego przysmaku i porównać go z nektarem, który znalazły dzień wcześniej.

Wiele jest mechanizmów, za pomocą których komunikują się zwierzęta, ale żaden z tych mechanizmów nie jest językiem. Taki stan rzeczy ma oczywiste konsekwencje. Zwierzęta nie mogą powiedzieć wielu rzeczy innym zwierzętom, w tym ludziom. Kot nie może powiedzieć swojemu człowiekowi, że go kocha, że człowiek jest dla niego ważny, być może jest nawet kimś najważniejszym. Nie może powiedzieć, że dzisiaj wieczorem chciałby pograć z człowiekiem w piłeczkę. Nie może powiedzieć, że boli go brzuch. Często nam, ludziom, brakuje tego, że zwierzęta nie mogą powiedzieć nam niektórych rzeczy, ale cieszymy się, że nie mogą powiedzieć innych rzeczy. Pies nie może zapewnić nas, że będzie nas kochał całe życie i nigdy nas nie opuści, ale też nie jest w stanie powiedzieć, że znudził mu się już jego związek z nami i odchodzi. Pies nie może nas okłamać i to nie tylko dlatego, że nie używa języka, ale to już temat na inną bajkę.

Szacunek i miłość

W książce "Bonobo i ateista" (Copernicus Center Press. Kraków 2014) Frans de Waal stwierdza, że jakkolwiek prawdą jest, iż zwierzęta nie są ludźmi, to prawdą jest również to, że ludzie są zwierzętami. Twierdzenie de Waala jest trywialne dla wielu ludzi, ale też dla wielu trywialne nie jest. Idzie o to, że sporo ludzi uważa, iż człowiek jest czymś w istocie wyższym od zwierząt, czymś lepszym.

Aby wykazać, że człowiek jest czymś lepszym od zwierzęcia, ludzie sięgają po rozmaite argumenty. Najogólniejszy argument jest taki, że istnieje jakaś hierarchia żywych stworzeń, każdemu stworzeniu można przypisać właściwe mu w tej hierarchii miejsce, a człowiek stoi na szczycie hierarchii - jest koroną stworzenia. O takim postrzeganiu sprawy pisze Richard Dawkins (Najwspanialsze widowisko świata. Świadectwo ewolucji. Wydawnictwo CiS. Stare Groszki 2010):

"Wydaje nam się, że szympansy to zwierzęta wyższe, a dżdżownice niższe i że wiemy, co to znaczy. Wydaje nam się, że tak wynika z ewolucji. Ale tak nie jest. Przeciwstawienie >niższy-wyższy<, jeśli w ogóle ma sens, to i tak znacznie częściej jest mylące (a nawet szkodliwe), niż się do czegokolwiek przydaje."

W tekście zatytułowanym "Przeciw humanizmowi" (opublikowanym w książce "Sens życia". Philed. Kraków 1993) ojciec Józef Bocheński pisze o tym, że zdaniem wielu istotna wyższość człowieka nad zwierzętami przejawia się tym, że ludzie mają rozum, mowę, kulturę, samoświadomość, a także zdolność do idealizacji, czyli poznawania bytów idealnych. Wszystko to mają być cechy, których pozbawione są zwierzęta. Zdaniem Bocheńskiego, nie ma dowodów na to, że przytaczane kryteria są zasadne, oczywiście kiedy weźmiemy pod uwagę tylko niektóre gatunki zwierząt. Warto przeczytać tekst Bocheńskiego, zapoznać się z jego argumentami oraz analizami, bo warto czytać teksty spójne, uporządkowane logicznie i - na ile to możliwe - pozbawione kontekstu ideologicznego.

Pytanie o to, jakie są relacje między ludźmi i zwierzętami, jak ludzie postrzegają zwierzęta, jest istotne o tyle, że odpowiedź na to pytanie niesie ze sobą skutki w postaci tego, jak ludzie ze zwierzętami postępują. Mamy tu do czynienia ze schematem, który występuje w wielu obszarach życia. Weźmy etykę. Willhelm Vossenkuhl (Możliwość dobra. Wydawnictwo WAM. Kraków 2012) stwierdza, że etyka nie może być zupełnie niezależna, bowiem swoje sądy może uzasadniać jedynie w oparciu o normy podstawowe. Taką normą podstawową może być np. zakaz zabijania. Idźmy dalej. W dużych społecznościach etyka nie wystarczy; społeczność potrzebuje stanowionego, napisanego prawa, a to z kolei musi opierać się na etyce wyznawanej przez społeczeństwo.

Janusz Korwin-Mikke często epatuje publiczność takim oto powiedzeniem: jeśli będziemy traktować zwierzęta jak ludzi, to w końcu zaczniemy traktować ludzi jak zwierzęta. To jest błyskotliwe powiedzenie, z którego wiele może wynikać, ale też z którego może nie wynikać nic. Chodzi o to, że Korwin-Mikke nie wyjaśnia pojęć, których używa, nie mówi, jak należy traktować ludzi i jak trzeba traktować zwierzęta. Byłem w kilku miejscach, w których Niemcy prowadzili obozy koncentracyjne i widziałem dowody pokazujące, jak ludzie traktowali ludzi. Byłem też w kilku przemysłowych fermach hodowlanych i widziałem, jak ludzie traktują zwierzęta. Nie znam ani jednego przypadku, żeby zwierzęta prowadziły obóz koncentracyjny albo przemysłową fermę hodowlaną.

W książce "Filozof i wilk" (Wydawnictwo W.A.B. Warszawa 2011) Mark Rowlands, który miał Brenina, cudownego wilka (więcej w moim tekście "Filozof i wilk") pisze tak:

"Jak lubię powtarzać moim studentom, kiedy dyskutujemy nad problemami moralnymi, jeśli kiedykolwiek ktoś z was znalazłby się w szalupie ratunkowej ze mną i Breninem, miałby cholernego pecha. Myślą, że żartuję."

Rozumiem tych, którzy myślą, że Rowlands żartuje i rozumiem, że Rowlands nie żartuje. Wielu tych, którzy mają zwierzęta, kocha swoje psy czy koty bardziej, niż prawie wszystkich ludzi na świecie. Niektórzy kochają swoje zwierzęta bardziej, niż wszystkich ludzi. Nie ma w tym niczego złego ani dziwnego. Ojciec Bocheński, przedstawiając w przywołanym tekście swój pogląd na temat zwierząt, dodaje:

"Pogląd tutaj przedstawiony nie jest materializmem, raczej jego odwrotnością. Materializm sprowadza mianowicie człowieka do zwierzęcia, usiłując dowieść, że czynnik specyficznie ludzki, duch, nie istnieje. Natomiast tutaj usiłowano sprowadzić zwierzę do człowieka, bynajmniej nie przecząc istnieniu ducha, ale starając się wykazać, że trochę tego ducha jest i w piesku, i w delfinie."

Z poglądem Bocheńskiego można się kłócić albo nie - to nie jest istotne. Istotne jest, że najpiękniejszą postawą względem zwierząt jest postawa pełna szacunku i miłości. I dobrze rozumiem mamę doktor Doroty Sumińskiej, która zapytana przez swoją córkę o to, kim chciałaby być, gdyby nie mogła być sobą, odpowiedziała: chciałabym być twoim psem.

Szczęście, smutek, tragedia, szczęście



Szczęście

Laleczka, nasza kotka (na zdjęciu), to jedyny zwierzak, który nam umarł. Formalnie miała inne imię, ale ja i tylko ja nazywałem ją Laleczka. Wzięliśmy Laleczkę ze schronu, gdzie trafiła po tym, jak umarła jej pani. W schronie kotka nie radziła sobie dobrze; nie chciała jeść, nie dawała się głaskać, a kiedy pojechaliśmy po nią, to dziewczyny, aby wyciągnąć ją z klatki, musiały używać lassa.
Pierwsze trzy tygodnie w domu były trudne, Laleczka chowała się za szafkę pod zlewem w kuchni, nie dawała się dotykać, a po paru dniach zamieszkała w łazience - leżała na koszu na pranie i syczała na nas, kiedy naruszaliśmy jej terytorium. Później wyszła z łazienki i przez kilka tygodni chodziła za moją żoną jak za Panią Kwoką; każdej nocy układała się do spania na swojej Pani Kwoce.
Laleczkę wzięliśmy w marcu, a na wakacjach okazało się, że kotka ma cukrzycę. Zaczęliśmy kurację, którą znakomicie ustawił nasz pan doktor. Kotka dostawała insulinę, pilnowaliśmy jej diety i była z nami ta nasza kochana Laleczka jeszcze ponad dwa lata. Do końca była w dobrej formie, cieszyła się życiem.

To nasz najmniejszy kotek i najstarszyszacujemy, że kiedy do nas przyszła miała osiem, może dziewięć lat. Nie bawiła się z innymi kotkami, nie biegała za piłeczką, natomiast pilnowała porządku w chałupie i kiedy inne kotki tłukły się za mocno, to je rozdzielała, przez co zasłużyła sobie na miano Strażnika Teksasu.

Laleczka to największa Gracja na świecie, nie tylko pośród kotów, ale pośród wszystkich stworzeń. Być może są kotki piękniejsze, ale Laleczka to największa Gracja.

Smutek 

W najsmutniejszym dniu od rana martwiłem się o Laleczkę. Mało jadła. Wyszła na balkon powygrzewać się na słońcu, ale chodziła nienaturalnie wolno. Niby nic, właściwie nie widziałem jakichkolwiek alarmujących oznak choroby, a jednak miałem przeczucie, że z kotką jest źle. Nie wytrzymałem około drugiej po południu i zaniosłem zwierzaka  do doktora. Doktor pobrał krew, zrobił wyniki i okazało się, że Laleczka była w stanie krytycznym; wysiadły jej nerki i wątroba, była w cukrzycowej śpiączce, z której nie było już sensu jej wyprowadzać. Zgodziłem się na zabicie naszej kotki. Głaskałem swoją Laleczkę, kiedy doktor podawał zastrzyki, całowałem ją i mówiłem do niej. Ona nie wydawała żadnych dźwięków.

Bardzo tęsknimy za Laleczką. Wydaje nam się, że przez kilkanaście dni po tym, jak poszła za Tęczowy Most, odwiedzała nas, a raczej swoje siostrzyczki. Parę razy widzieliśmy jak kotki siedziały w łazience na zadaszonej kuwecie i na sedesie i patrzyły na kosz na pranie, gdzie Laleczka uwielbiała spać. Długo tak siedziały i patrzyły. To zawsze było wieczorami, nieco przed kolacją. I przez ponad miesiąc od śmierci Laleczki żaden kotek nie wszedł na kosz na pranie. Teraz już wchodzą i śpią tam sobie smacznie, bo to bardzo miłe miejsce, wyścielone kocykiem no i ciepłe, bo przy kaloryferze.

Tragedia

Nie jest tak, że z powodu niemożności głębszego porozumienia się ze zwierzętami nie mogę spać. Raz tylko bolało mnie to, że mój kot nie mógł powiedzieć mi tego, co mógłbym zrozumieć i co chciałem usłyszeć. Kiedy doktor podawał Laleczce śmiercionośny zastrzyk, mówiłem do swojej kotki, ale ona nie odpowiadała, nie wydawała żadnych dźwięków. Wtedy bardzo chciałem, żeby mogła mi powiedzieć, czego chce, ponieważ podejmowałem decyzję o jej życiu.

W pewnym sensie podejmowanie decyzji o eutanazji zwierzęcia jest trudniejsze, niż podejmowanie decyzji o śmierci człowieka. Zapewnie nie zawsze, ale czasami tak. Eutanazja jest zabójstwem, jakkolwiek to nazwać: słodka śmierć, dobra śmierć, zakończenie cierpień - eutanazja jest zabójstwem. Kiedy stwierdzam, że czasami podjęcie decyzji o eutanazji zwierzęcia jest trudniejsze, niż w przypadku człowieka, mam na myśli tylko jeden aspekt. Nie interesuje mnie teraz kontekst prawny, nie rozważam kwestii tego, czy eutanazja powinna być legalna czy nie, właściwie nie dotykam teraz nawet etyki - pozostaję jedynie przy emocjach.

Idzie o to, że ludzie sami decydują o swojej śmierci, albo mogą decydować; są świadomi swojej sytuacji i podejmują decyzję w swojej sprawie, natomiast nie wiemy, czego chcą zwierzęta. Oto, co Jon Katz [J. Katz. Wszystko, co usłyszałem od moich psów. Galatyka. Łódź 2009.]  pisze o psach:

"Psy nie mają głosu. Nie przemówią. W tym tkwi największa różnica między naszymi dwoma gatunkami. Nie mogą powiedzieć, kiedy przyszedł ich czas umierania, nawet gdyby były zdolne do tak abstrakcyjnych rozważań. To jest coś, o czym możemy decydować za nie najlepiej, jak potrafimy, ważąc miłość, współczucie i zdrowy rozsądek."

Laleczka nie mogła mi powiedzieć, czy chciała żyć, może nawet tylko kilka dni, albo dzień, ale żyć. Nie było sposobu na to, żebym wiedział, czego chce moja kotka. Musiałem podjąć decyzję za nią, musiałem całkowicie zawierzyć doktorowi, pomimo tego, że doskonale rozumiałem, iż doktor także nie wie, czego chciała moja Laleczka. Musiałem zrobić wszystkie te trudne rzeczy. I zrobiłem. Wiedząc, że nigdy nie będę mieć pewności w kwestii tego, czy postąpiłem dobrze.

Szczęście

Wiele razy widziałem zwierzęta cieszące się chwilą. Najmocniej przeżyłem jeden taki moment. Fruzia, cudowna kotka, miała uszkodzony kręgosłup i w efekcie sparaliżowaną tylną część ciała, w tym łapki; nie panowała też nad wypróżnianiem się. Jakiś głupi człowiek skatował Fruzię, ale wzięli ją dobrzy ludzie; jeździli z nią na leczenie i rehabilitację, przewijali ją, w łazience urządzili jej wygodne miejsce, ustawili tam nawet lampę ogrzewającą zwierzaka. Fruzia mieszkała głównie w łazience; nie chodziła swobodnie po mieszkaniu, nie wolno jej też było jeść tego, co jadły pozostałe kotki.,

Kiedy ci dobrzy ludzie mieli uroczystość rodzinną, dali ogłoszenie, że potrzebują kogoś do popilnowania kotków przez noc. Zgłosiłem się, ludzie powiedzieli mi co i jak, poinstruowali jak opiekować się Fruzią, zapoznali z pozostałymi kotkami i pojechali. Od popołudnia do przedpołudnia mieszkałem z nowopoznanymi kotkami, a najwięcej czasu spędziłem w łazience. Słuchałem radia, czytałem książkę, gadałem z Fruzią, parę razy przewinąłem ją i umyłem. No i uciekła mi ta Fruzia z łazienki, do kuchni uciekła, a biegła szybciutko, ciągnąc za sobą tylne łapki. Zanim ją złapałem i odniosłem do łazienki, zdążyła zjeść kilka chrupek z miski wyłożonej dla pozostałych kotków, chrupek, których nie wolno jej było jeść. Kiedy niosłem tego kochanego zwierzaka do łazienki, to miałem na rękach szczęśliwe stworzenie. Fruzia uśmiechała się od ucha do ucha, aczkolwiek nie wiem, jak to możliwe, bo niby nie da się zaobserwować uśmiechu u kota. Ale Fruzia śmiała się, była przeszczęśliwa, bo zrobiła mi psikusa, uciekła do kuchni i jeszcze capnęła trochę zakazanego jedzenia.

Być może było to najszczęśliwsze stworzenie, jakie kiedykolwiek widziałem. W tym cudownym momencie ten skatowany przez potwora, cierpiący zwierzak, nie przejmował się swoim losem, nie rozpamiętywał tego, co było, nie martwił się przyszłością, tylko cieszył się chwilą, cieszył się najpiękniej na świecie.

Nie umiem opisać tego, jak pięknym i kochanym kotkiem jest Fruzia, bo przecież ona jest. Tego, że nie daję sobie rady z opisem, nie odbieram jako mojej porażki pisarskiej - po prostu pewnych rzeczy nie da się opisać tak, jakby się chciało. Trochę mi to przeszkadza, ale wiem, że tak jest. Na szczęście są nie tylko słowa - popatrzcie na Fruzię.

poniedziałek, 15 września 2014

Zwierzęta w tym/i ludzie



W tekście zatytułowanym "Czy zwierzęta zbliżają się do nas?" Małgorzata Franek-Malinowska stawia hipotezę, wedle której zwierzęta, przede wszystkim te udomowione, ale nie tylko, coraz bardziej zbliżają się do ludzi, przejawiając zachowania, które można interpretować jako efekt tego, że zwierzęta myślą, czują, są świadome siebie i otaczającego ich świata. Mówiąc inaczej - zwierzęta niejako ewoluują, coraz lepiej przystosowując się do środowiska, które w coraz większym stopniu kształtowane jest przez człowieka. Na koniec Autorka stwierdza: "Nie tylko my - ludzie coraz szerzej rozumiemy i poznajemy świat zwierząt, ale i One nasz".

Małgorzata Franek-Malinowska poruszyła kwestię, która niektórych ludzi fascynuje od dawna. Chodzi o to, że ci, którzy kochają zwierzęta, szukają wszelkich podobieństw, wszelkich oznak zbliżeń między zwierzętami a ludźmi, przy czym postawa ludzi jest specyficzna. Pisze o tym Midas Dekkers:

"U podstaw związku między człowiekiem a jego maskotką tkwi nieporozumienie. Wydaje się to mało przyjemne, ale bądźmy szczerzy: widzisz w psie czy kocie człowieka, tak jak twój pupil widzi w tobie zwierzę. Dlaczego więc mówisz do zwierzaka w ludzkim języku? Miłość między ludźmi i zwierzętami opiera się na czystm pomieszaniu języków, ale w najwspanialszy z możliwych sposobów." [M. Dekkers. Poczwarka. Od dziecka do człowieka. Wydawnictwo W.A.B. Warszawa 2007.]

To pomieszanie języków wynika z tego, że antropomorfizujemy zwierzęta; bardzo trudno jest postrzegać zwierzęta i wejść z nimi w jakiekolwiek relacje bez mniejszej lub większej dawki antropomorfizowania. Przecież wszyscy wiemy, że lisy są chytre, osły uparte, sroki to oszustki i złodziejki, a sowy to najmądrzejsze ptaki.

Nie wiemy, jak to jest być zwierzęciem, więc przypisujemy zwierzętom cechy właściwe ludziom. Mówimy, że nasze koty i psy są wesołe, smutne, ze nudzą się, że grają w piłeczkę, że nas kochają. Nie mam pojęcia na ile, mówiąc to wszystko, wiernie oddajemy prawdziwy stan rzeczy, ale wiem, że nie umiemy inaczej. Chcemy porozumienia z naszymi zwierzętami i dlatego cieszymy się, kiedy papuga gada po ludzku, kiedy małpa zna język migowy albo kiedy pies zaprowadzi strażaków do miejsca, w którym jest pożar.

Moje zwierzęta są w stanie powiedzieć mi pewne rzeczy. Kiedy najmłodszy kotek chce pograć w piłeczkę, to trąca łapką pingponga, co jest dla mnie sygnałem do tego, że muszę z kotkiem zagrać, bowiem do grania w piłeczkę kotkowi potrzebny jest ludzki personel, który będzie tę piłeczkę turlał po całej chałupie po to, żeby kotek mógł za piłeczką biegać.

Jest zatem trochę rzeczy, które zwierzęta są w stanie nam powiedzieć, a my rozumiemy, co do nas mówią. Rzecz jasna nie chodzi tu o mowę, jaką posługują się ludzie. Zwierzęta w kontekście mowy, czy - mówiąc ogólniej - nadawania komunikatów, są w pewien sposób podobne do dzieci. W znakomitej pracy, w której analizuje zjawisko autorytetu [J. M. Bocheński. Co to jest autorytet? w: J. M. Bocheński. Logika i filozofia. Wydawnictwo Naukowe PWN. Warszawa 1993.] ojciec Józef Bocheński dzieli autorytet na deontyczny i epistemiczny. W skrócie: autorytet deontyczny to taki, który ma w swojej dziedzinie dyrektywy, czyli jest autorytetem przełożonego, natomiast autorytet epistemiczny to autorytet tego, który wie, który jest ekspertem. Wyobraźmy sobie, że niemowlę płacze z powodu tego, że coś je boli. Mama doskonale wie, że jej pociecha cierpi. Ale mama nie wie dokładnie, co dziecku dolega; może boleć je brzuszek, gardło albo ucho. Jedynym człowiekiem, który w tym momencie wie, na co cierpi dziecko, jest ono samo, mogłoby więc być dla swojej mamy autorytetem epistemicznym, a jednak nie może z jednego powodu - nie jest w stanie opisać swojego stanu tak, aby mama zrozumiała ten opis. Podobnie jest ze zwierzętami - trochę wiemy, co koty czy psy w określonych sytuacjach chcą nam powiedzieć, ale nie możemy się z nimi porozumieć za pomocą języka. Bertrand Russell stwierdził tak: "Nie ma znaczenia, jak elokwentnie szczeka pies - i tak nie będzie w stanie ci powiedzieć, że jego rodzice byli biedni, ale uczciwi".

Świetne powiedzenie, jakich u Russella mnóstwo, natomiast fragment "i tak nie będzie w stanie ci powiedzieć" moglibyśmy zastąpić takim zdaniem: "i tak nie będziesz w stanie zrozumieć, co pies mówi".  Moglibyśmy, ale jedynie przy założeniu, że pies jest w stanie opowiedzieć o swoich rodzicach, natomiast my nie jesteśmy w stanie psa zrozumieć. Moim zdaniem teza, w myśl której psy i inne zwierzęta opowiadają historię swoich rodziców, choćby tylko przedstawicielom swojego gatunku, jest nader wątpliwa, a to, że moja kotka pozuje do zdjęcia ułożona na notatnikach i książce nie oznacza, że umie czytać i pisać.

W słynnym tekście zatytułowanym "Jak to jest być nietoperzem?" [T. Nagel. What Is It to Be a Bat? The Philosophical Reviev. Vol. 83. No. 4. (Oct. 1974)] Thomas Nagel stwierdza, że jesteśmy przekonani o tym, iż nietoperze mają jakieś doznania i że istnieje coś takiego, jak bycie nietoperzem. Nagel nie chce rozpatrywać tego, co dla niego znaczyłoby być nietoperzem, natomiast chce wiedzieć, jak to jest być nietoperzem dla nietoperza i w końcu uznaje, że "możemy wyrobić sobie jedynie schematyczne pojęcie tego, jak to jest być nietoperzem", ale tego, jak to jest być nietoperzem dla nietoperza nie pojmiemy nigdy. Z kolei Alexandra Horowitz [A. Horowitz. Oczami psa. Co psy wiedzą, myślą i czują. Wydawnictwo Czarna Owca. Warszawa 2013.] utrzymuje, że wnioski Nagela podważane są przez "wysiłek wyobraźni, który podejmujemy każdego dnia". Horowitz chodzi o to, że jakoś wiemy, jak to jest być innym człowiekiem i nic nie stoi na przeszkodzie, abyśmy próbowali wiedzieć, jak to jest być psem; musimy tylko zbierać dane na temat psów i z tych danych próbować tworzyć coraz lepsze obrazy doświadczeń naszych czworonożnych przyjaciół.

Chciałbym wejść do świata moich kotów i do świata mojego psa. Jestem ciekaw tych światów. A co, gdybym do tych światów wszedł? Czy spodobałoby mi się to, co bym zobaczył?

sobota, 6 września 2014

Dobrze jest zwrócić się ku pięknu




Przed laty napisałem taki tekścik:

„Przyszedł kiedyś Poe i powiedział, że owszem, być może miło jest „dreaming dreams no mortal ever dared to dream before”, niemniej jednak przyznał:

“Last night, with many cares and toils oppress'd
Weary, I laid me on a couch to rest-”

Chodzi o to, tłumaczył, że pajacowanie jako takie najatrakcyjniej jawi się tym, którzy pajacami w żadnym razie nie są, natomiast samych pajaców aż tak bardzo nie bawi.
Chesterton tego słuchał i przyznał rację Poe'mu stwierdzając, iż można napisać ciekawą historię o przygodach człowieka wśród smoków, ale nie o przygodach smoka wśród smoków.

Chesterton przy okazji wyjawił, że zabobonem jest mniemanie, iż poeci są szaleńcami, bowiem szaleństwo nie rodzi się z wyobraźni tylko z rozumu, i że to nie poeci tracą zmysły lecz szachiści, a Poe nie dlatego pisał chorobliwe wiersze, że miał umysł niezwykle poetycki, ale niezwykle analityczny.

Poe o Chestertonie niczego nie powiedział, gdyż go nie znał."

*
W tym tekściku jest dużo ważnych rzeczy. Po latach, kiedy przeczytałem książkę Shauna Ellisa „Żyjący z wilkami”, w której to książce Ellis pisze, że ludzie coraz mniej go interesują, za to coraz bardziej kocha wilki, być może trochę lepiej zrozumiałem, o co chodziło Chestertonowi, kiedy utrzymywał, że można napisać ciekawą historię o przygodach człowieka wśród smoków, ale nie o przygodach smoka wśród smoków. Niezmiennie rozczula mnie wyznanie Poe’go, zapisane w najstarszym, pochodzącym z roku 1824 manuskrypcie jego autorstwa, że w końcu, przytłoczony, musiał położyć się dla odpocznienia. A odpoczywać musiał nie dlatego, że się narobił przy kopaniu węgla czy rozładowując statek, tylko dlatego, że musiał dać odpocząć swojemu umysłowi, wedle słów Chestertona – niezwykle analitycznemu.

Antonio Damasio w kapitalnej książce „Jak umysł zyskał jaźń” pisze o konstrukcji świadomego umysłu i podaje taki oto przykład. Ktoś obserwuje stado pelikanów nad oceanem. Pelikany latają nad wodą, polują, karmią swoje młode. Widok jest piękny, w tej chwili jest czymś najważniejszym dla obserwatora. Inne obrazy, inne treści w mózgu człowieka starają się przebić do jego świadomości, ale to im się nie udaje, bowiem, jak to określa Damasio, najświeższe mapy wzrokowe obserwowanego obiektu, czyli stada pelikanów, mają większą wagę niż cokolwiek innego. Nagle rozlega się dzwonek telefonu i w jednej chwili cykl budowy świadomego umysłu zaczyna się na nowo; pelikany nie są już najważniejsze, teraz najważniejszy jest telefon.

Mam hipotezę taką, że tym, co było najważniejsze dla Poe’go, był on sam. Owszem, Poe to znakomity obserwator, człowiek niezwykle uzdolniony, który dzięki predyspozycjom i erudycji, która przecież bierze się nie z czego innego, jak z ciężkiej pracy, wybijał się w wielu dziedzinach, niemniej jednak najważniejszym dla niego obiektem refleksji nie był świat zewnętrzny, tylko on sam. W artykule „Samoświadomość i samowiedza” opublikowanym w „Przewodniku po filozofii umysłu” (Wydawnictwo WAM. Kraków 2012) Renata Ziemińska stwierdza, że „akt introspekcji jest odwróceniem uwagi od świata i skupieniem się na własnych przeżyciach świadomych”.

Ten akt odwrócenia uwagi od świata może być czymś bardzo dobrym, zwłaszcza, kiedy odwraca się uwagę od tego, co w świecie nic niewarte, co jest śmietnikiem świata, ale może być też bardzo niebezpieczny, bowiem kiedy człowiek odwróci się od świata w zbyt dużym stopniu, to, jak przypuszczam, ciężko mu do świata wrócić, a może czasami ten powrót jest niemożliwy. Niebezpieczeństwo polega na tym, że człowiek, który za bardzo odwrócił swoją uwagę od świata, który za daleko od tego świata odszedł, nie ma innego świata, w którym mógłby żyć.

Dawno temu, kiedy myślałem, że się ustabilizowałem, ustatkowałem, urządziłem, czy jakkolwiek to nazwiemy, miałem nadzieję, że będę sobie spokojnie i ciekawie żył. Później okazało się, że jakkolwiek życie mam ciekawe, to nijak nie można nazwać go spokojnym, ale mniejsza o to. W każdym razie wtedy, kiedy myślałem, że się ustabilizowałem, ustatkowałem, urządziłem, czy jakkolwiek to nazwiemy, w Wigilię pojechałem do mamy, na parę godzin tylko, pociągiem pojechałem i wróciłem pociągiem, i szedłem na postój taksówek, bo to było w czasach, kiedy nie dało się zamówić taxi przez komórkę, bo nie wynaleziono jeszcze komórek, i dochodziłem do postoju i zobaczyłem parę starszych ludzi, pewnie małżeństwo, i oni kłócili się, mężczyzna krzyczał na kobietę, był wulgarny, kobieta płakała i prosiła go, żeby nie był taki, bo to przecież Wigilia, ale mężczyzna nie brał pod uwagę tego, że to Wigilia, tylko ciągle był wulgarny i krzyczał, a później odszedł od kobiety, szybko szedł, a kobieta płakała i próbowała za nim nadążyć, ale nie umiała iść tak szybko, jak on szedł, i dystans między nimi zwiększał się, a nie mam na myśli tylko zwiększającej się między nimi odległości liczonej w metrach i nie przede wszystkim tę odległość mam na myśli.

Ta historia jest pretekstem do tego, żebym powiedział coś o sobie, coś, co dobrze pasuje do tego tekstu. Otóż mogę wyobrazić sobie reakcję ludzi, którzy widzieliby opisaną przeze mnie scenę, a poza tym znam relacje wielu ludzi na mój tekst, w którym scenkę przedstawiam. Ludziom, po przeczytaniu tej historii, robiło się smutno i mnie też robiło się smutno. Ludzie żałowali tych staruszków, zwłaszcza tej pani i ja też żałowałem tych staruszków, zwłaszcza tej pani. Kiedy jednak większość ludzi pozostaje przy uczuciach smutku, żalu czy współczucia, uczuciach, które podzielam, ja dodatkowo w całą tę historie wstawiam siebie. Patrzyłem na to stare małżeństwo i jednocześnie doskonale zdawałem sobie sprawę z tego, że na nich patrzę; centralnym punktem byłem ja, obserwator. I patrząc, już układałem sobie w głowie tekst, bo ja ze wszystkiego robię tekst; nie muszę go później napisać i opublikować, ale i tak układam tekst. Być może taka postawa jest patologiczna, albo cyniczna, bo wydaje się, że w obliczu niektórych rzeczy człowiek powinien zapomnieć o sobie, ale ja nie umiem zapomnieć o sobie, albo, mówiąc precyzyjniej – rzadko kiedy umiem.

Malamutka, o której pisałem w poprzednim tekście, zatytułowanym „Filozof i wilk”. Dlaczego niektórzy ludzie nie lubią tej książki”, trafiła do nas ze schronu. To bardzo silny pies, przedstawiciel najsilniejszej rasy; w każdym razie malamuty osiągają najlepsze wyniki w dyscyplinie nazywanej weight pulling, sporcie, o ile to jest sport, którego nienawidzę. Od czasu do czasu przekonuję się o sile mojej mamutki, na przykład wtedy, kiedy w parku ruszyła za zającem, a wobec tego, że dzielnie trzymałem smycz, przejechałem się na butach po ubitym śniegu jakieś trzydzieści metrów, zanim skręciliśmy między drzewa, gdzie mój pies w końcu się zatrzymał.

Moja pieska jest też, jak przystało na mamutkę, bardzo upartym osiołkiem. Ma swoje przekonania, do których bardzo jest przywiązana. Nie uczę jej sztuczek, nie chcę, żeby była psem obronnym czy stróżującym, bo się do tego nie nadaje. Pieska uwielbia jeść i spać, ale chyba bardziej lubi jeść, w każdym razie na jedzenie rzuca się gwałtownie, a spać chodzi bardzo dostojnie. Pożywienie zdobywa na trzy sposoby: dostaje wyliczone porcje, je to, co ode mnie wyżebrze i to, co tam sobie znajdzie na spacerze; nie da się upilnować mamutka tak, żeby czasami czegoś sobie na spacerze nie zjadł.
Jest jeszcze jedna rzecz, być może najważniejsza – pieska uwielbia chodzić na spacery. Jest psem pracującym, więc musi swoje wypracować. Te spacery są bardzo forsowne i długie, chodzimy od piętnastu do dwudziestu kilometrów dziennie, a nasz rekord to dwadzieścia siedem kilometrów. Na spacerach mamutka robi to, co inne psy, a zatem obwąchuje wszystkie dostępne miejsca, zostawia zapachy, gania za zającami i wiewiórkami, na wybiegu tłucze się z innymi mamutkami, ale przede wszystkim maszeruje.

Ze wszystkich zwierząt najbardziej kocham koty, które uważam za najpiękniejsze zwierzaki. Moja mamutka w domu jawi się przy kotach jako nieporadny gigant; jakie szanse z kotami ma w konkursie gracji potężny pies? Kiedy mamutka zalezie w sypialni za tapczan, na przykład goniąc najmłodszego kocika, który uwielbia się z nią bawić, to z powodu swoich rozmiarów (i ciasnoty sypialni) musi wycofywać się tyłem. W domu, na tle kotów mamutka jest niezgrabna, oczywiście uroczo niezgrabna. Kiedy jednak pójdziemy do lasu…

Kiedy pójdziemy do lasu, moja mamutka staje się królową świata. Jak już się wystarczająco nawącha i nazostawia swoich zapachów, zaczyna swój marsz. Idzie szybko, ale tak, żebym mógł za nią nadążyć. Głowę trzyma prosto, patrzy przed siebie. Ogon ma przepisowo postawiony do góry. Ciężko pracuje maszerując. Jest doskonała w ruchu. Jest zdeterminowana. Jest skuteczna. Jest silna, niesamowicie silna. I jest piękna. Nie umiem wyodrębnić w zachowaniu kotów czegoś tak wyjątkowego, tak specyficznego, tak bardzo wyrastającego ponad wszystko inne, jak marsz malamuta. Uwielbiam patrzeć na swoją pieskę, kiedy tak forsownie maszeruje. Idę za nią z ogromną przyjemnością, a przy tym czuję, że jestem w pewnym sensie dodatkowy; nie tyle niepotrzebny, ile niekonieczny. Nie jest to dla mnie żaden kłopot. Generalnie dużo myślę, ciągle układam te swoje teksty,  autorefleksję mam rozwiniętą w wysokim stopniu. Najprawdopodobniej mam zachwiane proporcje między samoświadomością introspektywną, a samoświadomością towarzyszącą – na korzyść tej pierwszej. Czasami te proporcje wyrównują się, a nawet przewagę zyskuje samoświadomość towarzysząca. Dzieje się tak nie wtedy, kiedy słucham koncertu, oglądam film, rozmawiam z kimś czy gram w szachy. W największym stopniu dzieje się tak podczas forsownych marszów z moją mamutką. To bardzo miłe uczucie, kiedy moja pieska w określonych momentach jest dla mnie czymś najważniejszym, kiedy skutecznie przyciąga moją uwagę do siebie. Z wielką przyjemnością rezygnuję z introspekcji i zwracam się ku światu. Odpoczywam wtedy, odpoczywa moja głowa i jestem szczęśliwy. Bardzo łatwo jest zwracać się ku światu, kiedy obiektem uwagi jest coś tak pięknego, jak moja mamutka.

sobota, 23 sierpnia 2014

"Filozof i wilk". Dlaczego niektórzy ludzie nie lubią tej książki





P. przeczytała trochę książki Marka Rowlandsa "Filozof i wilk", ale nie była w stanie doczytać do końca. Koleżanka P. też przeczytała kawałek, później dużo opuściła, następnie przeczytała kilka stron, które ją zainteresowały i już do końca nie przeczytała nic. P. przeczytał całą książkę, ale mu się nie spodobała. M. też przeczytała całą książkę i też jej się nie spodobała. Znam jeszcze paru innych ludzi, którym nie spodobała się książka Rowlandsa i tylko jednego człowieka, poza mną, który się tą książką zachwycił. Tym człowiekiem jest pani, którą spotkałem na psim spacerze, wieczorem, nad stawem, w lecie.

Na psich spacerach poznałem mnóstwo psów i mnóstwo ich ludzi. Pamiętam imiona wielu psów, ale nie znam imion ludzi; są dziewczyna i chłopak od Pączusia, pani i pan od Czesia, pan od Negro itd. Nie pamiętam, od jakiego psa panią jest pani, która zachwyciła się książką Rowlandsa; pamiętam tylko jej twarz i to, że miała warkoczyki, jak Pippi Langstrumpf. No i gadaliśmy z tą panią, ja byłem ze swoją mamutką (dziewczyną rasy Alaskan malamute), a mamutki, jak wiadomo, są bajkowej urody, więc wszyscy chcą gadać o mamutkach, a jak już się gada o mamutkach, to przechodzi się do gadania o wilkach, i jak już o wilkach gadaliśmy, to pani powiedziała, że jest taka książka "Filozof i wilk", i że to świetna książka, i żebym ją sobie przeczytał, na co powiedziałem, że książkę mam, przeczytałem i też uważam, że jest świetna.

Dlaczego pani z warkoczykami zachwyciła się książką Rowlandsa, a P., jej koleżanka, P., M. i jeszcze paru innym ludziom, których znam, książka się nie podoba? Trudno odpowiedzieć na to pytanie, ale moim zdaniem ci, którzy książki Rowlandsa nie lubią, nie lubią jej z dwóch powodów. Po pierwsze, nie doczytali wszystkiego, co autor napisał. Nie doczytali w tym znaczeniu, że nie przeczytali, ale też dlatego, że nawet jak przeczytali, to nie zrozumieli. Rowlands stwierdza, że jego książka nie jest książką filozoficzną, przynajmniej w znaczeniu takim, że nie zostałaby uznana za książkę filozoficzną w środowisku akademickim, niemniej jednak, w mojej opinii, przy lekturze książki pomocne są stosowne predyspozycje i filozoficzny trening.

Rowlands precyzyjnie opisuje między innymi kwestię tego, w jaki sposób czas pojmują ludzie, a w jaki wilki; rozważania te pozwalają autorowi na postawienie tezy dotyczącej tego, co jest najważniejsze dla ludzi i co jest najważniejsze dla wilków. Rowlands pisze o przyjemności, o uczuciach, o szczęściu, o śmierci, i argumentuje, dlaczego śmierć ma władzę nad człowiekiem, ale nie ma władzy nad wilkiem czy psem (kiedy zrozumiałem, co napisał Rowlands, a wiele razy czytałem książkę, zanim zrozumiałem, stałem się gorącym zwolennikiem tezy Rowlandsa - jestem bardzo przywiązany do myśli, że śmierć nie ma władzy nad moją mamutką).

To, co Rowlands pisze o wilkach, a zwłaszcza to, co pisze o ludziach (małpach), dla wielu ludzi jest nieprzyjemne - tak przypuszczam, i to jest drugi powód, dla którego ludzie nie lubią książki Rowlandsa. Dla mnie nie jest nieprzyjemne, tylko fascynujące, nie jedynie w aspekcie intelektualnym - czytam ten tekst z wielkimi emocjami. Marc Bekoff napisał tak:

">Filozof i wilk< to wspaniała książka. Rzadko się zdarza, by profesor szedł na całość i między obiektywne i naukowe kwestie wplatał uczucie, serce, miłość. Mark Rowlands właśnie to robi.”

Bekoff ma rację. I ma rację Frans de Waal, kiedy zauważa:

„To wyjątkowe, by jedno zwierzę stało się inspiracją do tak głębokich refleksji na temat moralności, śmiertelności i mizantropii… Te wspomnienia czyta się jak opis burzliwego romansu z czworonożną gwiazdą.”

Rowlands przedstawia ludzi jako gatunek, który, z powodu swojej małpiej duszy, nauczył się knuć, a zrozumiawszy, że można knuć, szybko pojął, że trzeba knuć. Ludzie to małpy, które kalkulują, które chcą, na ile to możliwe, planować i kontrolować swoje życie. Ludzie inwestują w swoje życie o wiele więcej, niż jakiekolwiek inne zwierzęta. To wszystko osadzone jest w kontekście koncepcji czasu, jaką mają ludzie – chodzi o czas postrzegany linearnie. Ludzie na strzałce czasu osadzają zdarzenia z przeszłości, a także to, co może wydarzyć się w przyszłości, w efekcie czego nie żyją chwilą, natomiast pragną szczęścia, którego spodziewają się doznać w przyszłości, niezależnie od tego, za jak dobre uważają swoje dotychczasowe życie. Co więcej – ludzie mają teleologiczną (teleologiczną, nie teologiczną) koncepcję życia; uważają, że życie ma cel, że ma sens i ważne jest, żeby ten sens zrozumieć i osiągnąć cel.

Wilki, zdaniem Rowlandsa, w sposób istotny różnią się od ludzi w tym, co można określić jako sposób postrzegania życia. Wilki żyją w czasie kolistym, żyją chwilą, nie budują sobie strzałki czasu biegnącej linearnie. Brenin, wilk, z którym Rowlands żył jedenaście lat, zachorował na raka. Kiedy czuł się źle, bardzo cierpiał, ale kiedy mu się polepszało był szczęśliwy. Nie psuł sobie tych szczęśliwych chwil rozważaniami o tym, że co prawda teraz ma się lepiej, ale przecież i tak ma raka, który przysporzy mu wielu cierpień i w końcu go zabije. Rowlands świetnie pisze o tym wszystkim, a na początku wywodu stawia kapitalne pytanie: „co stracił Brenin, kiedy umarł?”

Rowlands nie pisze o ludziach złych rzeczy, tylko ludzi opisuje. Rozumiem jednak, że wielu czytelników książki może odbierać to, co napisał Rowlands jako negatywną ocenę moralną wystawioną naszemu gatunkowi. Kiedy ktoś utrzymuje, że ludzie całe życie kalkulują, sieją intrygi, zawiązują sojusze w celu osłabienia innych, koncentrują się na tym, żeby posiadać, w tym władzę, że nie są lojalni, że żyją nadzieją, która przecież prędzej czy później zgaśnie, to łatwo uznać, że ten ktoś ocenia ludzi negatywnie i że się w swojej ocenie myli. Cóż bowiem złego może być w tym, że ludzie pragną mieć coś swojego, coś, co zostawią swoim dzieciom? Co złego w tym, że walcząc o swoje sięgają po różne środki, a choćby i takie jak podstęp, oszustwo, czy nielojalność? Co złego w tym, że chcąc polepszyć swoje życie wyrządzą komuś krzywdę – przecież nie mają na celu skrzywdzenia kogokolwiek, tylko zwyczajnie chcą mieć lepsze życie? Życie to twarda gra i żeby się w niej utrzymać na odpowiednim poziomie, trzeba knuć, bo, jak już wiadomo, kiedy można knuć, to trzeba knuć.

Pod koniec książki Rowlands analizuje mit Syzyfa i jest to najlepsza analiza, jaką czytałem. Rowlands pisze:

„Idąc dziś do pracy, do szkoły czy dokądkolwiek się wybierasz, spójrz na spieszący się tłum dokoła. Co oni robią? Dokąd idą? Przyjrzyj się jakiemuś człowiekowi. Być może idzie do firmy, w której będzie robił dokładnie to samo, co wczoraj, a jutro dokładnie to samo, co dzisiaj. Raport musi trafić na biurko pani X do trzeciej – to najważniejsze – i nie wolno zapomnieć o spotkaniu z panem Y o wpół do piątej. A jeśli spotkanie nie pójdzie dobrze, będzie to miało ponure konsekwencje dla wyników na rynku amerykańskim. Wszystko to są dla niego bardzo ważne rzeczy. Być może sprawiają mu one przyjemność, być może nie. Ale i tak to robi, ponieważ ma dom, rodzinę i musi wychować dzieci. Po co? Żeby one za kilka lat mogły robić mniej więcej to samo z mniej więcej tych samych powodów i mieć własne dzieci, które z kolei będą robić to samo z tych samych przyczyn. To one będą się martwić o raporty, spotkania i wyniki na rynku amerykańskim.
To jest właśnie dylemat egzystencjalny, który wyłania się z historii Syzyfa.”

Po przeczytaniu tego fragmentu naprawdę łatwo jest znielubić autora tekstu, niezależnie od tego, jak świetną analizę mitu Syzyfa autor napisał.

Rozmawiałem z M. Zapytałem, czego najbardziej chce w życiu i usłyszałem w odpowiedzi, że spokoju. Nie skończyliśmy tej rozmowy; nie skończyliśmy w tym sensie, że nie podaliśmy sobie wszystkich koniecznych definicji, w tym definicji tego, czym jest spokój. Być może kiedyś do tej rozmowy wrócimy, a w tym tekście zaprezentuję swój punkt widzenia na omawianą kwestię. Otóż moim zdaniem spokój to coś, co zawsze wiąże się z posiadaniem czegoś albo z brakiem czegoś. Żeby mieć spokój, człowiek musi być zdrowy (czyli musi nie mieć dolegliwości). Musi mieć bezpieczne schronienie i pieniądze. Musi mieć pozytywną wizję przyszłości, czyli na strzałce czasu nie może w przyszłości być niczego, czego człowiek by się teraz bał. Na strzałce czasu w przeszłości nie może być niczego, co skutkuje negatywnie na teraźniejszość i przyszłość; chodzi o rzeczy takie, jak choćby wyrzuty sumienia. Żeby mieć spokój, człowiek nie może być zmuszany do robienia tego, czego nie chce robić, na przykład pisania raportów dla pani X, sprzedawania telefonów komórkowych, czy uczenia wrednych dzieci. Wiele można przytoczyć rzeczy i okoliczności, które potrzebne są do tego, żeby człowiek miał spokój, ale myślę, że z grubsza wymieniłem wszystko to, co istotne.

W mojej opinii, kiedy już człowiek ma spokój, musi zadać sobie następujące pytanie: co dalej? Dla mnie spokój to tylko warunek czegoś (i to wcale nie najważniejszy), co o wiele wartościowsze. Dla Arystotelesa największym możliwym do osiągnięcia dobrem była eudajmonia, którą rozumiał jako optimum tego, czym może być człowiek. Być może tym tropem idzie Rowlands (aczkolwiek, jak się wydaje, raczej myśliciele tacy, jak Nietzsche, Heiddegger czy Richard Taylor są bohaterami filozoficznej bajki Rowlandsa, a nie Arystoteles), kiedy stwierdza, że najważniejszą rzeczą w życiu nie jest to, co można mieć, czyli nawet nie szczęście, tylko to, czym można być. I dalej:

„Dla wilka liczy się nie to, by coś posiadać ani też nie ilość. Dla niego ważne jest być wilkiem pewnego rodzaju. (…) Tego, co najważniejsze w życiu, nie da się w żaden sposób posiadać. Sens życia znaleźć można właśnie w tym, co jest niedostępne istotom żyjącym w czasie: w chwilach. Dlatego właśnie tak trudno nam wskazać przekonujący sens naszego życia. Chwile to jedyna rzecz, której my małpy nie możemy mieć.”

Ale o jakie chwile chodzi? I jaki to ma związek z eudajmonią Arystotelesa? Ano taki, że zdaniem Rowlandsa, najważniejsze co mamy w życiu, to te chwile, kiedy byliśmy u szczytu swoich możliwości. Te chwile są osobną całością, całością samą w sobie i nie wymagają żadnego uzasadnienia. Znaczenie tych chwil nie polega na tym, że określają one człowieka, nie na tym, że określają, kim człowiek jest i jaki jest. Wartość tych chwil zawiera się tylko w tych chwilach. Zgadzam się z Rowlandsem, że „niełatwo to zrozumieć, trudno to zaakceptować”.

Jeśli przyjmie się teorię Rowlandsa, trzeba zgodzić się z tym, że spokój nie jest, a przynajmniej nie musi być czynnikiem istotnym. To też trudno zrozumieć i zaakceptować. Rowlands pisze:

„Żeby osiągnąć szczyt możliwości, musimy zostać zagonieni do kąta, gdzie nie ma nadziei i nie ma po co iść naprzód. Ale wtedy mimo wszystko idziemy do przodu. (…) Najważniejsze w twoim życiu jest ja, które zostaje, kiedy nadzieja gaśnie. Czas ostatecznie wszystko nam zabierze. Wszystko, co zdobyliśmy dzięki zdolnościom, przedsiębiorczości i sprzyjającemu losowi, zostanie nam odebrane. Czas odbiera siły, pragnienia, cele, plany na przyszłość, szczęście, a nawet nadzieję. Cokolwiek możemy mieć, cokolwiek posiadamy – on nas tego pozbawi. Ale nigdy nie odbierze nam tego, kim byliśmy u szczytu swoich możliwości.”

Napisałem to wszystko nie po to, żeby powiedzieć, że Rowlands ma rację. Napisałem to po to, żeby pokazać, dlaczego niektórzy ludzie nie lubią książki Rowlandsa. Znalazłem jeszcze jeden powód, dla którego ludzie książki Rowlandsa nie lubią, mianowicie taki, że nie doświadczyli tego, o czym Rowlands pisze, a przecież, jak stwierdził Kierkegaard, „tylko ten, kto został pokąsany przez węże, wie jak czuje się ten, kto został pokąsany przez węże”.

Myślę o tej pani z warkoczykami, która zachwyciła się książką Rowlandsa. Chciałbym dać jej ten tekst. Chciałbym z nią porozmawiać. Jednak w związku z tym, że nie mogę już spacerować z moją mamutką nad stawem i w ogóle nie mogę spacerować nad stawem, mała jest szansa na to, że spotkam tę panią z warkoczykami, natomiast jest ogromna szansa na to, że jej nie spotkam, tracąc w ten sposób okazję na jedną z tych wielkich chwil, kiedy mógłbym osiągnąć szczyt swoich możliwości. Ale to nic – próbuję unikać budowania złudnej przyszłości na mojej strzałce czasu. To bardzo trudne, ale to znakomite ćwiczenie. Wiele będę mieć okazji, żeby osiągnąć szczyt swoich możliwości, doświadczyć tych największych chwil. Wiem, że zapłacę za to straszliwą cenę i boję się tych okazji, bardzo się boję, ale wiem, że będę je mieć.