poniedziałek, 19 czerwca 2017

O religii

Kilka uwag, żeby później nie było, że tekst skopany, bo po łebkach traktuję temat itd. Tekst jest o religii, ale w bardzo wąskim kontekście. Wiadomo, że religii jest mnóstwo, wyznań jest mnóstwo, że religie bardzo różnią się od siebie wzajemnie i że aby napisać solidny tekst o religii, to trzeba te religie dobrze znać itd. Wszystko to wiadomo, natomiast ten tekst to tylko szkic próby odpowiedzi na pytanie o to, jak to się dzieje, że współcześnie, w tych najnowocześniejszych z nowoczesnych czasów, istnieje coś takiego jak religia i jak to się dzieje, że po Ziemi chodzi mnóstwo ludzi religijnych. Dobrze mieć taki tekścik w archiwum, bo czasami, raz na ruski rok, zdarzy się ktoś, kto chce o religii pogadać, no to można go do tego szkicu odesłać, bo przecież dzisiaj nikt już książek nie czyta.
***
Richard Dawkins dał kiedyś wywiad, w którym powiedział, że ludzie religijni są głupsi od ateistów. Samo to stwierdzenie jest jałowe poznawczo, bowiem zapewne niektórzy ludzie religijni są głupsi od niektórych ateistów, a niektórzy ateiści są głupsi od niektórych ludzi religijnych. Trudno uwierzyć, że Tomasz z Akwinu był głupszy od Dawkinsa. Dawkinsowi chodzi jednak o to, że ludzie religijni mają zaburzony obraz świata, ponieważ wierzą w nieistniejące byty. Dla Dawkinsa wiara w Jahwe jest tym samym, co wiara w Potwora Spaghetti. Pascal Boyer w książce I człowiek stworzył bogów... pisze mniej więcej to samo, o czym mówił Dawkins:
Wielu ludzi postrzega religię jako skutek funkcjonalnego upośledzenia mózgu. Zgodnie z tymi teoriami ludzie, myśląc mało lub byle jak, pozwalają, aby rozmaite pozbawione podstaw wierzenia zaśmiecały i krępowały ich umysły.
Tyle, że Boyer, jak najbardziej ateista, który jest antropologiem, a swojej książce kapitalnie propaguje badania z zakresu psychologii, neurologii i w ogóle nauk kognitywnych, nie uważa, że religijność człowieka jest rezultatem funkcjonalnego upośledzenia mózgu.
Czym jest zatem religia i dlaczego niektórzy ludzie są religijni? W tekście Wiara (Dzieła zebrane. Tom 6.) ojciec Bocheński stwierdza, że wiara polega na tym, iż człowiek aktem wiary uznaje pewne zdania za prawdziwe. Bocheński dzieli uznawane przez człowieka zdania na trzy klasy:
1) zdania oczywiste, czyli takie, których prawdę od razu widzimy bądź zmysłami (że słońce świeci) bądź umysłem (że 2 dodać 2 jest cztery),
2) zdania, których prawdy nie widzimy, ale jak się naprężymy, to możemy tę prawdę zobaczyć (np. takie zdanie: 2798 x 1385 = 3.875.230),
3) zdania nieoczywiste, takie, których udowodnić się nie da.
Aktem wiary uznajemy ostatnią klasę zdań - zdania nieoczywiste. Czy aktem wiary możemy uznać wszystkie zdania? Boyer stwierdza, że nie i pokazuje, że są takie zdania, które nadają się na zdania, wokół których można budować religię i są takie, które do budowania religii się nie nadają. Oto przykłady takich "złych" zdań:
1) Ludzie się starzeją; pewnego dnia każdy przestaje oddychać i umiera; to koniec.
2) Jeżeli ten przedmiot obrzędowy zostanie upuszczony, to poleci w dół i w końcu dotknie ziemi.
3) Dusza zmarłego nie może przejść przez ścianę, ponieważ ściana jest solidna.
4) Bogowie obserwują nas i widzą każdy nasz uczynek! Ale natychmiast o wszystkim zapominają.
5) Istnieje tylko jeden bóg! Jest wszechmogący. Ale istnieje wyłącznie w środy.
A teraz przykłady zdań "dobrych":
1) Ta rzeka nas pilnuje. Jeśli zauważy, że dopuściliśmy się występku, odwróci bieg i popłynie ku swym źródłom.
2) Ten zegar jest niezwykły, bije, kiedy wrogowie spiskują przeciwko tobie.
3) Niektóre drzewa pamiętają rozmowy, jakie toczono w ich cieniu.
4) Las na ochrania. Daje nam zwierzynę, jeśli mu śpiewamy.
Robert Wright w książce Ewolucja Boga również podkreśla, że nie każda idea może stać się fundamentem religii:
Podczas gdy mem na Andamanach, zapewniający, iż burze z piorunami okazują się karą boską za topienie pszczelego wosku, nie mógł liczyć na to, że znajdzie swoje miejsce w wierzeniach religijnych społeczności, to i tak miał wielka przewagę nad memem, który głosił: "Burze się zdarzają i nic nie można na to poradzić".
Jak to się dzieje, że są "dobre" i "złe" zdania religijne? Boyer tłumaczy to tak, że każde zdanie religijne w jakiś sposób podważa nasze oczekiwania ontologiczne. Co to są te oczekiwania ontologiczne? U Boyera jest taki przykład, że poznajemy nowe hasło - ZYGON. Dowiadujemy się, że zygon to zwierzę. Jakie mamy oczekiwania ontologiczne względem ZYGONA, skoro już wiemy, że to zwierzę? Ano takie, że zygony nie są produkowane, tylko są rodzone przez inne zygony, że jakby tak przeciąć zygona na pół, to on prawdopodobnie nie przeżyje, że zygon musi jeść żeby przeżyć.
Zdania religijne zawsze podważają jakieś oczekiwania ontologiczne. Zdanie: Bóg jest wszechwiedzący mówi nam o tym, że Bóg to taka osoba, która ma niezwykłą moc poznawczą; ze zdania Matka Boska jest dziewicą wynika, że matka Jezusa jest kobietą obdarzoną wyjątkowymi cechami biologicznymi itd. Mówiąc inaczej - zdanie religijne to takie zdanie, w którym do zwykłej kategorii dodajemy jakąś niezwykłą cechę.
Ciągle to jednak nie tłumaczy, dlaczego jedne zdania są "dobrymi" zdaniami religijnymi, a inne "złymi". Boyer uważa, że istota sprawy leży w tym, że aby zdanie było "dobrym" zdaniem religijnym, owe oczekiwania ontologiczne mogą być podważone tylko do pewnych granic; z tego wynika, że ludzie jak najbardziej mogą wierzyć w Jezusa czy Jahwe, ale nie będą wierzyć w Potwora Spaghetti czy Dzieciojada. Dawkins właśnie tego nie rozumie. Nie da się ustalić formalnej granicy, na której zdanie przestaje być „dobrym” zdaniem religijnym, a zaczyna być zdaniem „złym”. To wszystko dzieje się samo; ludzie jedne zdania uznają, a innych nie.
W jednej z najlepszych książek traktujących o religii, mianowicie w książce Scotta Atrana zatytułowanej Ewolucyjny krajobraz religii, autor pisze tak:
Religia to kosztowne, trudne do podważenia zaangażowanie względem kontrintuicyjnych światów.
W tym jednym zdaniu jest mnóstwo treści. Po pierwsze, zdaniem Atrana, religia to zaangażowanie. Po drugie – jest to zaangażowanie trudne do podważenia. Po trzecie – jest to zaangażowanie kosztowne, bo przecież człowiek zaangażowany religijnie stara się spełniać wymogi swojej religii, chodzi na nabożeństwa, przestrzega określonych zasad etycznych, czasami daje ofiary na kościół itd. Po czwarte wreszcie, chodzi o zaangażowanie względem światów kontrintuicyjnych – wiara w to, że mężczyzna, który został powieszony na krzyżu i umarł, zmartwychwstał trzeciego dnia, jest sprzeczna z intuicją, z tym, jak postrzegamy świat.
OK, po co zatem ludzie wymyślają kontrintuicyjne światy, nadprzyrodzone agensy, po co angażują się w wiarę w to, co wymyślili i na dodatek ponoszą koszty swojego zaangażowania?  W książce Między logiką a wiarą, która to książka jest zapisem rozmów, jakie z ojcem Bocheńskim przeprowadził Jan Parys, na pytanie o to, jakie zadanie ma religia, Bocheński odpowiada tak:
Nie można powiedzieć, jakie jest zadanie religii, ponieważ religia jest czymś absolutnym. U wierzącego wszystko jest dla niej, a nie ona dla czegoś.
To jest bardzo dobrze powiedziane, natomiast to jest zdanie tak skondensowane, że już się go bardziej ścisnąć nie da i być może trudno jest to zdanie zrozumieć. Dlatego daję cytat z Atrana, tekst, który rymuje się z tym, co powiedział Bocheński:
Nie oznacza to, że funkcją religii jest neutralizowanie relatywizmu moralnego i ustanawianie porządku społecznego, ani że funkcją religii jest pomoc w niwelowaniu najsilniejszych obaw egzystencjalnych, czy też nadanie znaczenia sprawiającemu wrażenie arbitralnego istnieniu, lub wyjaśnienie ukrytego przed naszymi zmysłami początku rzeczy, itd. Religia nie posiada funkcji ewolucyjnej per se. To raczej odczucia moralne i niepokój egzystencjalny – za sprawą ewolucji – są nieuchronnymi składnikami ludzkiego życia, natomiast poznawcza kreatywność, selekcja kulturowa i trwałość historyczna wierzeń religijnych w dużej mierze wynikają z sukcesu w ich akomodacji.
O to właśnie chodzi – religia nie ma funkcji ewolucyjnej per se, czyli religia nie jest po coś, nie jest dla czegoś. Ludzie mają rozmaite potrzeby, a pośród nich i takie, których nie zaspokoi sztuka, nauka też nie, życie w rodzinie i szerszej wspólnocie również nie. Atran pisze:
Religia trwa dłużej niż nauka i świeckie ideologie nie dlatego, że jest wcześniejsza czy bardziej pierwotna, lecz z powodu tego, co jest w stanie dostarczyć ludziom w sensie emocjonalnym i wspólnotowym.

Mówiąc inaczej - ludzie mają potrzeby, których nie mogą zaspokoić w żadnym innym obszarze, ale jest religia. To jest obszar, miejsce, które jest tak czy siak, a człowiek może do tego miejsca pójść albo nie.

wtorek, 13 czerwca 2017

Lojalność

Ludzie lubią oglądać filmy o takich pojebańcach, którzy są poza systemem albo chociaż mają zupełnie przejebane. Lubią Jasona Bourne’a (co go Matt Damon gra), który do tego stopnia jest poza systemem, że sam nie wie, kim jest. Ludzie lubią, kiedy w filmie ktoś ma zupełnie przejebane - wyjebali chłopa z roboty, no i on wrócił do domu, a tam żona powiedziała, że się wyprowadza, bo potrzebuje się odnaleźć w życiu, więcej przestrzeni potrzebuje i w ogóle czegoś takiego potrzebuje, co ona nie wie, co to jest, ale na pewno tego czegoś nie odnajdzie, jak z tym chłopem dalej będzie. Ludzie tego chłopa lubią, a on w tym filmie weźmie się zaweźmie i różne ciekawe rzeczy zrobi, na przykład zabije siedemnastu złoczyńców - to w wersji dla tych, którzy za bardzo nie lubią skomplikowanych konstrukcji, albo uknuje i przeprowadzi jakąś wielopiętrową intrygę, a przy okazji znajdzie se taką babę cudowną po całości i wiadomo, że będzie z nią już do końca życia i będą szczęśliwi – to jest wersja dla tych co lubią Richarda Gere’a (wiecie, o co chodzi, z tym lubieniem Richarda Gere’a, co nie?).
OK, a zatem ludzie lubią w filmach tych wszystkich pojebańców, natomiast jak spotkają takiego pojebańca w życiu poza kinem, to są zgorszeni, oburzeni, zniesmaczeni. Nie chcą znać takiego pojebańca, A czasami zdarza się tak, że ktoś, kogo ludzie znają, zostaje takim pojebańcem, bo mu w życiu poszło, jak poszło. Nie wybrał sobie ten pojebaniec swego losu, tylko po prostu poszło mu, jak poszło. Bo to tak działa. W piosełce „Beautiful Boy” Lennon napisał tak: Life is what happens to you, while you're busy making other plans. Tak to działa. Rozumieją to wilki, słonie, koty, ale nie rozumie tego mnóstwo ludzi.
No i jak ktoś, z rozmaitych przyczyn, zostaje takim pojebańcem, to już nie może liczyć na lojalność tych, na których lojalność, jak się wydawało, mógł liczyć zawsze. Lojalność wymaga próby. Lojalność tylko wtedy, kiedy idzie dobrze, to chuj nie lojalność. Lojalność zaczyna się dopiero wtedy, kiedy jesteś w ciemnej dupie. Lojalność jest wtedy, kiedy Pool dostaje do przerwy w dupę z Milanem trzy do zera, a ludzie w przerwie śpiewają YNWA i tak się drą, że chłopcy Rafy Beniteza słyszą to w szatni i później któryś z chłopaków powiedział, że Rafa prawie nic nie gadał w przerwie, tylko po prostu chciał, żeby wszyscy słuchali Pieśni. Bo są takie chwile, kiedy gadanie nic nie da, bo przecież wszystko zostało już powiedziane, i jedyne, co można zrobić, to wysłuchać Pieśni, a później wyjść na boisko i spuścić wpierdol Makaronom. To są krytyczne momenty, kiedy wszystko już zostało powiedziane i jedyne, co można zrobić, to wysłuchać Pieśni, a później zrobić swoje, to są w kurwę trudne chwile. Raz uda się spuścić wpierdol Makaronom, a innym razem się nie uda, ale trzeba drzeć ryja i śpiewać You’ll Never Walk Alone choćby się waliło i paliło, bo to jest właśnie lojalność.


https://www.youtube.com/watch?v=xx0Ru_1zPVk

środa, 7 czerwca 2017

Co miał przed sobą Włóczykij


Źródło: http://www.galeriaklasyki.pl/animalistyka/18416-samotny-wilk.html

To jest obraz Alfreda Wierusz-Kowalskiego, a tytuł obrazu to „Samotny wilk”. Wilki to zwierzęta uspołecznione, ale czasami jakiś wilk odchodzi z watahy, nie zakłada swojej i nie przyłącza się do innej; pozostaje samotnym wilkiem. I takiego wilka namalował Wierusz-Kowalski. Stoi ten wilk, patrzy na ludzką wioskę, a tam ludzie żyją, może kolację jedzą, może jakaś mama opowiada swemu dziecku bajkę… Toczy się życie w tej wiosce, a wilk do tej wioski wstępu nie ma, bo to jest ludzka wioska.
Ja mam taką wioskę, do której chodzę. Oni mnie tam wpuszczają i goszczą. Wpuszczają mnie i goszczą mimo tego, że ja jestem w jakiś sposób zjebany. Mark Rowlands w książce „Filozof i wilk” ładnie opisał to, o czym mówię – on to zjebanie opisał tak:
Czegoś mi brakuje. I już bardzo dawno temu zacząłem zdawać sobie sprawę, że wybory, jakich dokonywałem, i życie, jakie prowadziłem, były odpowiedzią na ten brak. To właśnie on jest we mnie najważniejszy.
Rowlands dobrze wymiata w branży, ja jego teksty lubię. No i on w tej swojej książce pisze, że obok dyscyplin takich, jak wyższe poziomy czystej matematyki czy fizyki teoretycznej, trudno wyobrazić sobie coś bardziej nieludzkiego niż filozofia. I daje takie zdanie:
Być filozofem to znaczy być kimś egzystencjalnie wykorzenionym.
I teraz patrzcie, jak to, co pisze Rowlands, rymuje się z tym, co w jednym listów do swojego taty napisał ojciec Bocheński:
Taki już jest los logika, i muszę się z tym liczyć, że jeśli Pan Bóg da pożyć i popracować przez 20 lat, będę na starość najzupełniej odosobniony, bo mnie nikt nie będzie mógł zrozumieć”.
Rowlands i Bocheński mają rację. A to, że być filozofem, to być kimś egzystencjalnie wykorzenionym, to jest strzał między oczy. Jak jesteś filozofem, to nie możesz mieć korzeni, bo musisz chodzić tam, gdzie ludzi jeszcze nie było, musisz chodzić tam, gdzie ścierają się płyty tektoniczne, musisz chodzić tam, gdzie jest tylko zimno i nic więcej - żadnych punktów orientacyjnych, żadnego człowieka. I srasz ze strachu, bo już masz intuicję, jaka myśl może ci się wymyślić, ale musisz pozwolić wymyślić się tej myśli, bo to jest twój jebany obowiązek moralny. To jest też twój obowiązek epistemiczny, ale, moim zdaniem, przede wszystkim moralny.
I teraz tak - jak jesteś zjebany, albo, jak ładniej mówi Rowlands - egzystencjalnie wykorzeniony, to nie możesz mieszkać w ludzkiej wiosce. Ale ci się do tej wioski chce. Ja przez długie lata, oj, długie, nie miałem wioski, do której mógłbym wejść. Ale teraz mam.
Wiadomo, że w niej nie zamieszkam, ale mogę do niej wejść, a ci ludzie kochani przyjmują mnie i goszczą. Napisałem Karoli, że najlepszy tekst ever napisała Tove Jansson i chodzi o ostatnie zdanie z „Doliny Muminków”. Tak napisałem Karoli:
No bo ten Włóczykij to był taki więcej osobny :-) On się z Muminkami bujał, jasne, ale on był osobny i on chodził po swojemu, i on ich zostawiał i szedł po swojemu, kiedy przyszła pora, a on wiedział, kiedy przyszła pora. 
Ten tekst idzie tak:

"Drzwi zamknęły się i Włóczykij wszedł w las. Miał przed sobą sto mil ciszy."

wtorek, 6 czerwca 2017

Kiedy człowiek

Kiedy człowiek umiera, to umiera samemu sobie; każdy człowiek umiera samemu sobie.
Gdy już napisałem, że człowiek umiera samemu sobie, to zacząłem się zastanawiać, czy to jest dość precyzyjne zdanie. Bo przecież może być tak, że człowiek samemu sobie nie umiera. Gdyby przyjąć za dogmat ten trick, który wymyślił Epikur, stwierdzając mianowicie w liście do Menoikeusa, że śmierć, najstraszniejsze z nieszczęść wcale nas nie dotyczy, bo gdy my istniejemy, śmierć jest nieobecna, a gdy tylko śmierć się pojawi, wtedy nas już nie ma, to raczej nie da się zasadnie powiedzieć, że człowiek umiera samemu sobie. Ale nie znam nikogo, kto brałby na serio trick Epikura.
Piotr Wierzbicki w książce Zapis świata. Traktat metafizyczny stwierdził, że ludzie nie chcą umierać, między innymi dlatego, że odczuwają żal z tego powodu, iż po ich śmierci świat będzie toczył się dalej już bez ich udziału, a ludzie bardzo nie chcą, żeby świat toczył się bez ich udziału. I pisze Wierzbicki bardzo trafnie:
Zastanawiające, że te moje pretensje o nieobecność dotyczą wyłącznie wydarzeń przyszłych. Wydarzenia przeszłe, w identyczny sposób wykluczające mój współudział, przyjmuję z całkowitym spokojem.
Mniejsza o to, czy człowiek umiera samemu sobie, w każdym razie na pewno wielu ludzi umiera innym. Mnie umarło wielu ludzi, w czym nie ma niczego nadzwyczajnego, bo jak ktoś ma swoje lata i nie żyje na Marsie, to mu umiera wielu ludzi.
Dawno temu umarł mój Dziadek. On miał najpiękniejszy głos, jaki w życiu słyszałem; to był głos lepszy od głosu Henry'ego Kissingera, kiedy Kissinger miał swoje najlepsze lata.
I jeszcze miał ten mój Dziadek sad. I był sławny z powodu tego sadu w całej, rozległej okolicy. I mówił mi, co trzeba robić i jak, żeby mieć taki piękny sad. A kiedy miałem pięć albo sześć lat, to dał mi niedużą książeczkę, która opowiadała o tym, jak to Amerykańce zrzucili na Japońców bomby atomowe; ta książeczka jest dla mnie ważna do dzisiaj.
Kochałem Dziadka i uwielbiałem Go. I umarł, kiedy miałem osiem albo dziewięć lat. I powiedziałem Mamie, że nie chcę jechać na pogrzeb, bo nie chcę widzieć Dziadka, który nie żyje. I Mama pozwoliła mi nie pojechać na ten pogrzeb.
Poza tym jeszcze tylko raz nie poszedłem na pogrzeb człowieka, który mi umarł, bo nie chciałem, ale tej historii już nie opowiem. W pozostałych przypadkach, kiedy mi umiera człowiek, chcę iść na pogrzeb i tylko raz zdarzyło się tak, że chciałem, ale nie mogłem, bo mój kręgosłup robił mi takie rzeczy, że nie mogłem nawet leżeć normalnie. Chciałem pojechać na ten pogrzeb po to, by znaleźć pocieszenie. Chciałem spotkać się z ludźmi, którym też umarł ten człowiek, chciałem z nimi pogadać, chciałem poczuć, że ci ludzie są ze mną, chciałem im pokazać, że ja jestem z nimi. Ale nie mogłem.
Niewiele razy, niemniej jednak parę razy miałem tak, że kiedy umarł mi człowiek, nie mogłem się pozbierać. I teraz tak - ja z niemal wszystkiego mogę zrobić swoją historię; rzeczy, które się wydarzyły, zamieniam w tekst i nie ma znaczenia, czy to jest tekst napisany. Po prostu stoję z boku, także obok siebie, rejestruję co się dzieje, a później to, co zarejestrowałem, zamieniam w tekst. Taki już ze mnie chuj; ludzie cierpią, ja też, ludzie rozpaczają, ja też, ale ludzie uczciwie poprzestają na cierpieniu i rozpaczaniu, a ja dodatkowo to cierpienie i rozpaczanie zamieniam sobie w tekst.
Kilka razy jednak nie umiałem tak zrobić, kiedy umarł mi człowiek. Nie umiałem tego wszystkiego zamienić w tekst. Nie wymyślałem żadnych filozoficznych czy pseudofilozoficznych kombinacji, nie pytałem o sens życia i o to, czy jest Bóg, a jeżeli jest, to gdzie, tylko mnie najzwyczajniej w świecie bolało. Bolało tak, że nic innego się nie liczyło; poza bólem nie było niczego innego.

Sami wiecie, że raz jest tak, a raz inaczej. Kiedy człowiek umiera.

Do słuchania:

https://www.youtube.com/watch?v=vdjbEFMX2YQ

poniedziałek, 5 czerwca 2017

Gaduła z Polą

Gombrowicz, jak już mieszkał w Vence, napisał tak:
Mam już przeszło sześćdziesiąt lat, a mój jedyny dorobek to trzy tysiące stron, które napisałem. Bo materialny dałoby się zamknąć w jednej walizce.
A ja, parę lat temu, skomentowałem to tak:
- Trzeba nie tylko cholernej odwagi, żeby tak się dało; trzeba jeszcze przy tym nie umieć inaczej.
Dzisiaj ciągle upieram się przy tym, że trzeba nie umieć inaczej, natomiast pomału wycofuję się z tezy, że trzeba cholernej odwagi, a nawet jakiejkolwiek odwagi. No bo o jakiej odwadze można mówić, kiedy i tak nie umiesz inaczej? Nie umiesz i już, a jak nie umiesz, to nie masz wyjścia – idziesz w trupa, drzesz beton i chuja możesz z tym zrobić.
W roku 2007 na Targach Książki w Wawie gościem była Rita Gombrowicz. Zrobili wtedy krytyczne wydanie „Ferdydurke” no i Rita przyjechała. Ja wtedy w Wawie byłem, bo zapierdalałem w BUW-ie po dziesięć godzin dziennie, no i poszedłem na spotkanie z Ritą. Ja ją lubię, tę Ritę, chociaż ona z tym „Kronosem” wyskoczyła później i narobiła skandalu.  Kupiłem jakąś książkę Gombro, podszedłem do Rity, a ona na krześle siedziała, ja uklęknąłem przed nią, podałem jej książkę, ona zapytała, jak mam na imię, powiedziałem, ona na mnie popatrzyła, ja na nią patrzyłem, powiedziałem ten cytat z góry tego tekstu, co go czytacie i zapytałem, czy Gombro rzeczywiście nie umiał inaczej, a Rita powiedziała, że nie umiał. I podpisała mi książkę.

Żeby było jasne - mówię tylko o tym, że Gombro nie umiał inaczej, nie mówię o tych wszystkich skandalach, które powychodziły później, bo mnie to w ogóle nie interesuje. Mówię o tym, że wycofuję się z tezy o tym, że trzeba odwagi, bo jak się nie umie inaczej, to się nie umie i chuj bombki strzelił. No i ten tekścik to jest taki mój argument w gadule z Polą, a gaduła jest na temat tego, czy i na ile można se życie ustawiać (od Moniki dostanę opierdol za to, że napisałem "se", ale ja lubię pisać "se"). To jest dobra gaduła, ta moja gaduła z Polą i my tę gadułę robimy esami. Bo jak się spotkamy tak fejs tu fejs, to nie prowadzimy tej gaduły, tylko pijemy bro i gadamy sobie śmieszne rzeczy. I to jest smak życia.

niedziela, 4 czerwca 2017

Pokora

Ojciec Bocheński napisał, że spuścizna pisarska św. Tomasza z Akwinu obejmuje około trzydziestu tomów normalnego formatu in octavo. Octavo to taki arkusz papieru, który jest trzykrotnie złożony no i z tego jest osiem kart, czyli szesnaści stronic. A Jean-Pierre Torrel napisał tak:
Trzeba to sobie uświadomić raz na zawsze. Przez trzy lata i siedem miesięcy drugiego okresu nauczania w Paryżu (od września-października 1268 roku do końca kwietnia 1272 roku) intelektualna produkcja Tomasza graniczy z cudem. Zakładając, że miał on do dyspozycji jakichś 1253 możliwych dni pracy (przyjmując 350 dni w roku, z odjęciem dwóch tygodni na ewentualne niedomagania czy przeszkody) i obliczając to z możliwie największą dokładnością, otrzymamy wynik 4061 stron według edycji Mariettiego (pod względem liczby kolumn odpowiadających mniej więcej edycji Busy), czyli około trzech i pół (3,4) strony dziennie, po 742 słowa na stronie. Jeśli wziąć pod uwagę tylko ostatnich szesnaście miesięcy, średnia wzrasta wówczas do niemal 6 stron (5,89).
Aby spróbować to sobie wyobrazić, trzeba wiedzieć, że jedna strona naszego dzisiejszego papieru (w formacie A4) gęsto zapisana na maszynie liczy około 350 słów. To znaczy, że Tomasz miał tworzyć dwanaście i pół (12,48) strony dziennie; według innych obliczeń wychodzi tylko jedenaście i pół strony (11,65).
Ludzie parający się pisaniem wiedzą o tym świetnie – że jeśli w bardzo płodnym okresie twórczym można dojść do czterech stron dziennie, to zdarza się tak raczej rzadko. Jeśli wziąć średnią z całego roku, a tym bardziej z czterech lat, trzeba by pracować bez wytchnienia, aby dojść do dwóch stron dziennie.
Ojciec Bocheński pisze:
I nad Arystotelesem i nad św. Augustynem góruje św. Tomasz rozmiarami i zwartością swojej syntezy – która nigdy po nim nie została pod tym względem przewyższona.
No nie została przewyższona, tu chyba sporu nie ma. A teraz to, ile Tomasz pisał. Te dwanaście stron dziennie, to jest obłęd. Nie mówimy tu o pisaniu jakiejś gównianej powieści, tylko o pisaniu poważnego, naukowego tekstu. Powtarzam – dwanaście stron dziennie to jest obłęd. Próbowałem sobie wyobrazić, że pisałbym doktorat w tempie dwunastu stron dziennie i po prostu zacząłem się śmiać i se wódki nalałem o piątej rano. Ludzie, to nie jest tak, że takie pisanie, jak Tomasz pisał jest trudne, tego po prostu nie da się zrobić, a ten chłop to robił.
I teraz tak – Tomasz to był geniusz, bo był. Pisał w tempie graniczącym z cudem. No i zapytał go ktoś, za co przede wszystkim podziękuje Panu Bogu, jak już do tego Nieba pójdzie. A Tomasz powiedział, że za to, że zrozumiał każdą stronę, którą przeczytał. Kurwa – gościu, który napisał, co napisał, mówi, że najbardziej podziękuje Bogu za to, że zrozumiał wszystko, co napisali inni ludzie. Jak macie jakiś przykład większej pokory, to mi go podajcie.

BIBLIOGRAFIA

Jean-Pierre Torrel. Kim właściwie był św. Tomasz z Akwinu? Spojrzenie jego współczesnych. w: Święty Tomasz teolog: wybór studiów. Red. nauk. M. Paluch. Wydawnictwo Antyk – Marek Derewiecki. Warszawa- Kęty. 2005.

Józef Bocheński. Zarys historii filozofii. PHILED. Kraków 1993.

sobota, 3 czerwca 2017

Po co

Jest takie dziewczynisko, co ma osiemnaście lat. Dziewczynisko prześliczne i przekochane. Oczywiście łazi to dziewczynisko naburmuszone na cały świat, no ale tak musi być i to trzeba przeczekać. To już jest piękne kaczątko, a rośnie piękna kobieta i tak ma być. I to dziewczynisko czasami buja się z nami, menelami, ale mama jest czujna i pilnuje, żebyśmy jej dziewczyniska nie popsuli, a mama rządzi, więc jest bezpiecznie. No i kiedyś stoimy sobie, bo przerwa w robocie była i jaramy szlugi, ale dziewczynisko nie jara, i gadamy i zaczęliśmy robić wariacje na temat pytania „po co”.
To jest tak – jak się zastosuje stałe mechanizmy w kontekście nie takim, jak zwykle, to czasami jest śmiesznie. Zamieńcie „i” na „oraz” – wychodzą rzeczy takie, jak „Bośnia oraz Hercegowina”, „Bolek oraz Lolek”, „Trynidad oraz Tobago”. Wydaje się, że „i” zawsze można zamienić na „oraz” i to będzie to samo, ale to nie zawsze będzie to samo. No i myśmy jarając te szlugi zaczęliśmy improwizować z tym „po co”. Pytanie „po co” jak się zada nie tędy, co trzeba, to też śmieszne rzeczy wychodzą. Np. ktoś mówi, że upadł, rękę złamał i ta ręka go boli, a drugi ktoś pyta: - Po co?
Wymyśliliśmy mnóstwo takich krzywych zastosowań pytania „po co”, kupa śmiechu była i od tamtej pory co jakiś czas ktoś wyjeżdża z tym „po co” i jest śmiesznie. Ale czasami nie jest śmiesznie. Napisałem esem do Pięknej Pani to swoje „Hrrmmm…” co podobnie Tom Hardy robi w serialu „Taboo”, tylko że ja to „Hrmmm…” robię od lat, a Piękna Pani odpisała: - Po co?
No się zaśmiałem, jasne, ale pomyślałem sobie i takie coś, że to jest mocne pytanie. Nie zawsze, ale czasami tak. No bo ludzie mnóstwo rzeczy robią po coś i wiedzą, po co. Do roboty chodzą po to, żeby dostawać siano. Niektórzy chodzą do takiej roboty, której nie lubią. Większość ludzi ma robotę, której nie lubi. Ale niektórzy swoją robotę lubią. Mam taką tezę, że swoją robotę lubią bibliotekarki. Napisałem kiedyś taki blitz:
W mieście były trzy biblioteki. Pracowały w nich same brzydkie kobiety. W większości panie te były miłe, wiedziały, które książki stoją na których półkach, orientowały się w najnowszych trendach i często podzielały rozgoryczenie czytelników, którzy narzekali, że biblioteki nie dysponują najnowszymi pozycjami. Bibliotekarki nie kpiły jawnie z czytelników pożyczających szmirowate książki, ani nie wychwalały gustów tych, którzy wybierali tomy z literaturą najwyższego lotu. Panie pracujące w bibliotece były świadome rangi misji, którą wypełniały. Ale były brzydkie.
O to właśnie idzie – nie wyobrażam sobie, że można iść do roboty w bibliotece, jeśli się nie lubi być bibliotekarką. Wyobrażam sobie natomiast, że można iść do roboty przy produkcji czipsów, kiedy nie lubi się produkować czipsów.
No więc chodzą ludzie do roboty po to, żeby dostawać siano. Na studia idą po to, żeby dostać, kwit, a kwit im potrzebny po to, żeby lepszą robotę dostać. Tak to działa.
No i są takie rzeczy, które ludzie robią, ale nie wiadomo po co. Albo inaczej – zawsze można powiedzieć, na metapoziomie, że ludzie robią wszystko po to, żeby lepiej się poczuć. Z metapoziomem i w ogóle z tym meta, to jest śmiesznie. Jak Alfred Tarski wymyślił swoją definicję prawdy, to napisał, że tu trzeba użyć metajęzyka, bo inaczej się nie da. No i ten swój tekst posłał Witkacemu, bo oni się kolegowali, ćpali i wódkę pili, no i Witkac takie pytanie Tarskiemu zadał: - Czy metajęzykiem można zrobić metaminetę?
OK, oni tacy wariaci byli i git. Ale do rzeczy - ojciec Kolbe poszedł na śmierć za Gajowniczka po to, żeby lepiej się czuć. Jakkolwiek głupio to brzmi, to tak jest. Ale mówię – na metapoziomie. Mozart napisał Requiem, jak mówił Konstancji – mszę na własną śmierć – po to, żeby lepiej się czuć. Piękna i kochana Wanda Rutkiewicz poszła na Kanczendzongę, no i Carlos Carsolio zdobył szczyt i schodził i spotkał Wandę i mówił jej, żeby nie szła dalej, bo pogoda się załamała, ale Wanda poszła. I nie wróciła. Później niektórzy mieli pretensje do Carlosa, że jej nie zatrzymał, ale on nie mógł niczego zrobić. I powiedział tak: - W jej oczach widziałem tę górę.
Dobrze wiem, co mówił Carlos. Wanda poszła w górę, żeby lepiej się poczuć – jakkolwiek głupio to brzmi, to tak jest, na metapoziomie. Tak działają ludzie.
Adaś śpiewa tak: - Bo w Niebie, z którego dotąd, nie wrócił nikt, bo po co.
Posłuchajcie, co ta Kinga tam zrobiła:

https://www.youtube.com/watch?v=AsM1pqufmR0