poniedziałek, 15 września 2014

Zwierzęta w tym/i ludzie



W tekście zatytułowanym "Czy zwierzęta zbliżają się do nas?" Małgorzata Franek-Malinowska stawia hipotezę, wedle której zwierzęta, przede wszystkim te udomowione, ale nie tylko, coraz bardziej zbliżają się do ludzi, przejawiając zachowania, które można interpretować jako efekt tego, że zwierzęta myślą, czują, są świadome siebie i otaczającego ich świata. Mówiąc inaczej - zwierzęta niejako ewoluują, coraz lepiej przystosowując się do środowiska, które w coraz większym stopniu kształtowane jest przez człowieka. Na koniec Autorka stwierdza: "Nie tylko my - ludzie coraz szerzej rozumiemy i poznajemy świat zwierząt, ale i One nasz".

Małgorzata Franek-Malinowska poruszyła kwestię, która niektórych ludzi fascynuje od dawna. Chodzi o to, że ci, którzy kochają zwierzęta, szukają wszelkich podobieństw, wszelkich oznak zbliżeń między zwierzętami a ludźmi, przy czym postawa ludzi jest specyficzna. Pisze o tym Midas Dekkers:

"U podstaw związku między człowiekiem a jego maskotką tkwi nieporozumienie. Wydaje się to mało przyjemne, ale bądźmy szczerzy: widzisz w psie czy kocie człowieka, tak jak twój pupil widzi w tobie zwierzę. Dlaczego więc mówisz do zwierzaka w ludzkim języku? Miłość między ludźmi i zwierzętami opiera się na czystm pomieszaniu języków, ale w najwspanialszy z możliwych sposobów." [M. Dekkers. Poczwarka. Od dziecka do człowieka. Wydawnictwo W.A.B. Warszawa 2007.]

To pomieszanie języków wynika z tego, że antropomorfizujemy zwierzęta; bardzo trudno jest postrzegać zwierzęta i wejść z nimi w jakiekolwiek relacje bez mniejszej lub większej dawki antropomorfizowania. Przecież wszyscy wiemy, że lisy są chytre, osły uparte, sroki to oszustki i złodziejki, a sowy to najmądrzejsze ptaki.

Nie wiemy, jak to jest być zwierzęciem, więc przypisujemy zwierzętom cechy właściwe ludziom. Mówimy, że nasze koty i psy są wesołe, smutne, ze nudzą się, że grają w piłeczkę, że nas kochają. Nie mam pojęcia na ile, mówiąc to wszystko, wiernie oddajemy prawdziwy stan rzeczy, ale wiem, że nie umiemy inaczej. Chcemy porozumienia z naszymi zwierzętami i dlatego cieszymy się, kiedy papuga gada po ludzku, kiedy małpa zna język migowy albo kiedy pies zaprowadzi strażaków do miejsca, w którym jest pożar.

Moje zwierzęta są w stanie powiedzieć mi pewne rzeczy. Kiedy najmłodszy kotek chce pograć w piłeczkę, to trąca łapką pingponga, co jest dla mnie sygnałem do tego, że muszę z kotkiem zagrać, bowiem do grania w piłeczkę kotkowi potrzebny jest ludzki personel, który będzie tę piłeczkę turlał po całej chałupie po to, żeby kotek mógł za piłeczką biegać.

Jest zatem trochę rzeczy, które zwierzęta są w stanie nam powiedzieć, a my rozumiemy, co do nas mówią. Rzecz jasna nie chodzi tu o mowę, jaką posługują się ludzie. Zwierzęta w kontekście mowy, czy - mówiąc ogólniej - nadawania komunikatów, są w pewien sposób podobne do dzieci. W znakomitej pracy, w której analizuje zjawisko autorytetu [J. M. Bocheński. Co to jest autorytet? w: J. M. Bocheński. Logika i filozofia. Wydawnictwo Naukowe PWN. Warszawa 1993.] ojciec Józef Bocheński dzieli autorytet na deontyczny i epistemiczny. W skrócie: autorytet deontyczny to taki, który ma w swojej dziedzinie dyrektywy, czyli jest autorytetem przełożonego, natomiast autorytet epistemiczny to autorytet tego, który wie, który jest ekspertem. Wyobraźmy sobie, że niemowlę płacze z powodu tego, że coś je boli. Mama doskonale wie, że jej pociecha cierpi. Ale mama nie wie dokładnie, co dziecku dolega; może boleć je brzuszek, gardło albo ucho. Jedynym człowiekiem, który w tym momencie wie, na co cierpi dziecko, jest ono samo, mogłoby więc być dla swojej mamy autorytetem epistemicznym, a jednak nie może z jednego powodu - nie jest w stanie opisać swojego stanu tak, aby mama zrozumiała ten opis. Podobnie jest ze zwierzętami - trochę wiemy, co koty czy psy w określonych sytuacjach chcą nam powiedzieć, ale nie możemy się z nimi porozumieć za pomocą języka. Bertrand Russell stwierdził tak: "Nie ma znaczenia, jak elokwentnie szczeka pies - i tak nie będzie w stanie ci powiedzieć, że jego rodzice byli biedni, ale uczciwi".

Świetne powiedzenie, jakich u Russella mnóstwo, natomiast fragment "i tak nie będzie w stanie ci powiedzieć" moglibyśmy zastąpić takim zdaniem: "i tak nie będziesz w stanie zrozumieć, co pies mówi".  Moglibyśmy, ale jedynie przy założeniu, że pies jest w stanie opowiedzieć o swoich rodzicach, natomiast my nie jesteśmy w stanie psa zrozumieć. Moim zdaniem teza, w myśl której psy i inne zwierzęta opowiadają historię swoich rodziców, choćby tylko przedstawicielom swojego gatunku, jest nader wątpliwa, a to, że moja kotka pozuje do zdjęcia ułożona na notatnikach i książce nie oznacza, że umie czytać i pisać.

W słynnym tekście zatytułowanym "Jak to jest być nietoperzem?" [T. Nagel. What Is It to Be a Bat? The Philosophical Reviev. Vol. 83. No. 4. (Oct. 1974)] Thomas Nagel stwierdza, że jesteśmy przekonani o tym, iż nietoperze mają jakieś doznania i że istnieje coś takiego, jak bycie nietoperzem. Nagel nie chce rozpatrywać tego, co dla niego znaczyłoby być nietoperzem, natomiast chce wiedzieć, jak to jest być nietoperzem dla nietoperza i w końcu uznaje, że "możemy wyrobić sobie jedynie schematyczne pojęcie tego, jak to jest być nietoperzem", ale tego, jak to jest być nietoperzem dla nietoperza nie pojmiemy nigdy. Z kolei Alexandra Horowitz [A. Horowitz. Oczami psa. Co psy wiedzą, myślą i czują. Wydawnictwo Czarna Owca. Warszawa 2013.] utrzymuje, że wnioski Nagela podważane są przez "wysiłek wyobraźni, który podejmujemy każdego dnia". Horowitz chodzi o to, że jakoś wiemy, jak to jest być innym człowiekiem i nic nie stoi na przeszkodzie, abyśmy próbowali wiedzieć, jak to jest być psem; musimy tylko zbierać dane na temat psów i z tych danych próbować tworzyć coraz lepsze obrazy doświadczeń naszych czworonożnych przyjaciół.

Chciałbym wejść do świata moich kotów i do świata mojego psa. Jestem ciekaw tych światów. A co, gdybym do tych światów wszedł? Czy spodobałoby mi się to, co bym zobaczył?

sobota, 6 września 2014

Dobrze jest zwrócić się ku pięknu




Przed laty napisałem taki tekścik:

„Przyszedł kiedyś Poe i powiedział, że owszem, być może miło jest „dreaming dreams no mortal ever dared to dream before”, niemniej jednak przyznał:

“Last night, with many cares and toils oppress'd
Weary, I laid me on a couch to rest-”

Chodzi o to, tłumaczył, że pajacowanie jako takie najatrakcyjniej jawi się tym, którzy pajacami w żadnym razie nie są, natomiast samych pajaców aż tak bardzo nie bawi.
Chesterton tego słuchał i przyznał rację Poe'mu stwierdzając, iż można napisać ciekawą historię o przygodach człowieka wśród smoków, ale nie o przygodach smoka wśród smoków.

Chesterton przy okazji wyjawił, że zabobonem jest mniemanie, iż poeci są szaleńcami, bowiem szaleństwo nie rodzi się z wyobraźni tylko z rozumu, i że to nie poeci tracą zmysły lecz szachiści, a Poe nie dlatego pisał chorobliwe wiersze, że miał umysł niezwykle poetycki, ale niezwykle analityczny.

Poe o Chestertonie niczego nie powiedział, gdyż go nie znał."

*
W tym tekściku jest dużo ważnych rzeczy. Po latach, kiedy przeczytałem książkę Shauna Ellisa „Żyjący z wilkami”, w której to książce Ellis pisze, że ludzie coraz mniej go interesują, za to coraz bardziej kocha wilki, być może trochę lepiej zrozumiałem, o co chodziło Chestertonowi, kiedy utrzymywał, że można napisać ciekawą historię o przygodach człowieka wśród smoków, ale nie o przygodach smoka wśród smoków. Niezmiennie rozczula mnie wyznanie Poe’go, zapisane w najstarszym, pochodzącym z roku 1824 manuskrypcie jego autorstwa, że w końcu, przytłoczony, musiał położyć się dla odpocznienia. A odpoczywać musiał nie dlatego, że się narobił przy kopaniu węgla czy rozładowując statek, tylko dlatego, że musiał dać odpocząć swojemu umysłowi, wedle słów Chestertona – niezwykle analitycznemu.

Antonio Damasio w kapitalnej książce „Jak umysł zyskał jaźń” pisze o konstrukcji świadomego umysłu i podaje taki oto przykład. Ktoś obserwuje stado pelikanów nad oceanem. Pelikany latają nad wodą, polują, karmią swoje młode. Widok jest piękny, w tej chwili jest czymś najważniejszym dla obserwatora. Inne obrazy, inne treści w mózgu człowieka starają się przebić do jego świadomości, ale to im się nie udaje, bowiem, jak to określa Damasio, najświeższe mapy wzrokowe obserwowanego obiektu, czyli stada pelikanów, mają większą wagę niż cokolwiek innego. Nagle rozlega się dzwonek telefonu i w jednej chwili cykl budowy świadomego umysłu zaczyna się na nowo; pelikany nie są już najważniejsze, teraz najważniejszy jest telefon.

Mam hipotezę taką, że tym, co było najważniejsze dla Poe’go, był on sam. Owszem, Poe to znakomity obserwator, człowiek niezwykle uzdolniony, który dzięki predyspozycjom i erudycji, która przecież bierze się nie z czego innego, jak z ciężkiej pracy, wybijał się w wielu dziedzinach, niemniej jednak najważniejszym dla niego obiektem refleksji nie był świat zewnętrzny, tylko on sam. W artykule „Samoświadomość i samowiedza” opublikowanym w „Przewodniku po filozofii umysłu” (Wydawnictwo WAM. Kraków 2012) Renata Ziemińska stwierdza, że „akt introspekcji jest odwróceniem uwagi od świata i skupieniem się na własnych przeżyciach świadomych”.

Ten akt odwrócenia uwagi od świata może być czymś bardzo dobrym, zwłaszcza, kiedy odwraca się uwagę od tego, co w świecie nic niewarte, co jest śmietnikiem świata, ale może być też bardzo niebezpieczny, bowiem kiedy człowiek odwróci się od świata w zbyt dużym stopniu, to, jak przypuszczam, ciężko mu do świata wrócić, a może czasami ten powrót jest niemożliwy. Niebezpieczeństwo polega na tym, że człowiek, który za bardzo odwrócił swoją uwagę od świata, który za daleko od tego świata odszedł, nie ma innego świata, w którym mógłby żyć.

Dawno temu, kiedy myślałem, że się ustabilizowałem, ustatkowałem, urządziłem, czy jakkolwiek to nazwiemy, miałem nadzieję, że będę sobie spokojnie i ciekawie żył. Później okazało się, że jakkolwiek życie mam ciekawe, to nijak nie można nazwać go spokojnym, ale mniejsza o to. W każdym razie wtedy, kiedy myślałem, że się ustabilizowałem, ustatkowałem, urządziłem, czy jakkolwiek to nazwiemy, w Wigilię pojechałem do mamy, na parę godzin tylko, pociągiem pojechałem i wróciłem pociągiem, i szedłem na postój taksówek, bo to było w czasach, kiedy nie dało się zamówić taxi przez komórkę, bo nie wynaleziono jeszcze komórek, i dochodziłem do postoju i zobaczyłem parę starszych ludzi, pewnie małżeństwo, i oni kłócili się, mężczyzna krzyczał na kobietę, był wulgarny, kobieta płakała i prosiła go, żeby nie był taki, bo to przecież Wigilia, ale mężczyzna nie brał pod uwagę tego, że to Wigilia, tylko ciągle był wulgarny i krzyczał, a później odszedł od kobiety, szybko szedł, a kobieta płakała i próbowała za nim nadążyć, ale nie umiała iść tak szybko, jak on szedł, i dystans między nimi zwiększał się, a nie mam na myśli tylko zwiększającej się między nimi odległości liczonej w metrach i nie przede wszystkim tę odległość mam na myśli.

Ta historia jest pretekstem do tego, żebym powiedział coś o sobie, coś, co dobrze pasuje do tego tekstu. Otóż mogę wyobrazić sobie reakcję ludzi, którzy widzieliby opisaną przeze mnie scenę, a poza tym znam relacje wielu ludzi na mój tekst, w którym scenkę przedstawiam. Ludziom, po przeczytaniu tej historii, robiło się smutno i mnie też robiło się smutno. Ludzie żałowali tych staruszków, zwłaszcza tej pani i ja też żałowałem tych staruszków, zwłaszcza tej pani. Kiedy jednak większość ludzi pozostaje przy uczuciach smutku, żalu czy współczucia, uczuciach, które podzielam, ja dodatkowo w całą tę historie wstawiam siebie. Patrzyłem na to stare małżeństwo i jednocześnie doskonale zdawałem sobie sprawę z tego, że na nich patrzę; centralnym punktem byłem ja, obserwator. I patrząc, już układałem sobie w głowie tekst, bo ja ze wszystkiego robię tekst; nie muszę go później napisać i opublikować, ale i tak układam tekst. Być może taka postawa jest patologiczna, albo cyniczna, bo wydaje się, że w obliczu niektórych rzeczy człowiek powinien zapomnieć o sobie, ale ja nie umiem zapomnieć o sobie, albo, mówiąc precyzyjniej – rzadko kiedy umiem.

Malamutka, o której pisałem w poprzednim tekście, zatytułowanym „Filozof i wilk”. Dlaczego niektórzy ludzie nie lubią tej książki”, trafiła do nas ze schronu. To bardzo silny pies, przedstawiciel najsilniejszej rasy; w każdym razie malamuty osiągają najlepsze wyniki w dyscyplinie nazywanej weight pulling, sporcie, o ile to jest sport, którego nienawidzę. Od czasu do czasu przekonuję się o sile mojej mamutki, na przykład wtedy, kiedy w parku ruszyła za zającem, a wobec tego, że dzielnie trzymałem smycz, przejechałem się na butach po ubitym śniegu jakieś trzydzieści metrów, zanim skręciliśmy między drzewa, gdzie mój pies w końcu się zatrzymał.

Moja pieska jest też, jak przystało na mamutkę, bardzo upartym osiołkiem. Ma swoje przekonania, do których bardzo jest przywiązana. Nie uczę jej sztuczek, nie chcę, żeby była psem obronnym czy stróżującym, bo się do tego nie nadaje. Pieska uwielbia jeść i spać, ale chyba bardziej lubi jeść, w każdym razie na jedzenie rzuca się gwałtownie, a spać chodzi bardzo dostojnie. Pożywienie zdobywa na trzy sposoby: dostaje wyliczone porcje, je to, co ode mnie wyżebrze i to, co tam sobie znajdzie na spacerze; nie da się upilnować mamutka tak, żeby czasami czegoś sobie na spacerze nie zjadł.
Jest jeszcze jedna rzecz, być może najważniejsza – pieska uwielbia chodzić na spacery. Jest psem pracującym, więc musi swoje wypracować. Te spacery są bardzo forsowne i długie, chodzimy od piętnastu do dwudziestu kilometrów dziennie, a nasz rekord to dwadzieścia siedem kilometrów. Na spacerach mamutka robi to, co inne psy, a zatem obwąchuje wszystkie dostępne miejsca, zostawia zapachy, gania za zającami i wiewiórkami, na wybiegu tłucze się z innymi mamutkami, ale przede wszystkim maszeruje.

Ze wszystkich zwierząt najbardziej kocham koty, które uważam za najpiękniejsze zwierzaki. Moja mamutka w domu jawi się przy kotach jako nieporadny gigant; jakie szanse z kotami ma w konkursie gracji potężny pies? Kiedy mamutka zalezie w sypialni za tapczan, na przykład goniąc najmłodszego kocika, który uwielbia się z nią bawić, to z powodu swoich rozmiarów (i ciasnoty sypialni) musi wycofywać się tyłem. W domu, na tle kotów mamutka jest niezgrabna, oczywiście uroczo niezgrabna. Kiedy jednak pójdziemy do lasu…

Kiedy pójdziemy do lasu, moja mamutka staje się królową świata. Jak już się wystarczająco nawącha i nazostawia swoich zapachów, zaczyna swój marsz. Idzie szybko, ale tak, żebym mógł za nią nadążyć. Głowę trzyma prosto, patrzy przed siebie. Ogon ma przepisowo postawiony do góry. Ciężko pracuje maszerując. Jest doskonała w ruchu. Jest zdeterminowana. Jest skuteczna. Jest silna, niesamowicie silna. I jest piękna. Nie umiem wyodrębnić w zachowaniu kotów czegoś tak wyjątkowego, tak specyficznego, tak bardzo wyrastającego ponad wszystko inne, jak marsz malamuta. Uwielbiam patrzeć na swoją pieskę, kiedy tak forsownie maszeruje. Idę za nią z ogromną przyjemnością, a przy tym czuję, że jestem w pewnym sensie dodatkowy; nie tyle niepotrzebny, ile niekonieczny. Nie jest to dla mnie żaden kłopot. Generalnie dużo myślę, ciągle układam te swoje teksty,  autorefleksję mam rozwiniętą w wysokim stopniu. Najprawdopodobniej mam zachwiane proporcje między samoświadomością introspektywną, a samoświadomością towarzyszącą – na korzyść tej pierwszej. Czasami te proporcje wyrównują się, a nawet przewagę zyskuje samoświadomość towarzysząca. Dzieje się tak nie wtedy, kiedy słucham koncertu, oglądam film, rozmawiam z kimś czy gram w szachy. W największym stopniu dzieje się tak podczas forsownych marszów z moją mamutką. To bardzo miłe uczucie, kiedy moja pieska w określonych momentach jest dla mnie czymś najważniejszym, kiedy skutecznie przyciąga moją uwagę do siebie. Z wielką przyjemnością rezygnuję z introspekcji i zwracam się ku światu. Odpoczywam wtedy, odpoczywa moja głowa i jestem szczęśliwy. Bardzo łatwo jest zwracać się ku światu, kiedy obiektem uwagi jest coś tak pięknego, jak moja mamutka.